Darren Aronofsky – Reżyser w kadrze #2

Reżyser w kadrze – nowy cykl artykułów dla miłośników dobrego kina. Co dwa tygodnie przyjrzymy się twórczości innego reżysera i wybierzemy kilka filmów, które naszym zdaniem zasługują na szczególne uznanie.

fot. Twitter @latimesent

Darren Aronofsky – absolwent studiów filmowych na Harvard University, które zaowocowały nominacją do studenckich Oscarów za film dyplomowy Supermarket Sweep (1991). Jego pierwszy pełen metraż Pi (1998), nakręcony za budżet wynoszący zaledwie 60 tysięcy dolarów, odniósł wielki sukces. Został nagrodzony na festiwalu Sundace w 1998 roku i tym samym rozsławił nazwisko reżysera w świecie kinematografii. W ciągu swojej stosunkowo krótkiej kariery wyreżyserował siedem pełnometrażowych produkcji, z czego prawie wszystkie były nominowane do prestiżowych nagród filmowych, a cztery zostały nagrodzone. Najgłośniejszą był oczywiście Czarny łabędź (2010), za który Natalie Portman, wcielająca się w główną bohaterkę, zdobyła Oscara. Z kolei Micky Rourke otrzymał Złoty Glob i za rolę tytułową w Zapaśniku (2008). Sam reżyser nominowany był do wielu nagród, zarówno jako najlepszy, jak i najgorszy reżyser roku.

Darren Aronofsky – niepokorny geniusz

Ogromny sukces odniesiony już na początku kariery pozwolił Aronofsky’emu zaskarbić sobie przychylność widzów, ale też przysporzył mu wielu przeciwników. Przez krytyków uważany jest za zbyt pewnego siebie, a jego prace poddawane są wnikliwej i często surowej ocenie. Brak pokory reżysera widoczny jest w większości jego filmów – kręci co chce i jak chce, nie przejmując się zanadto opinią nawet najznamienitszych autorytetów. Balansując na cienkiej linii nad przepaścią pełną kinematograficznych katastrof, Aronofsky stworzył kilka prac, które bezsprzecznie zasługują na miano dzieła artystycznego.

Pi (1998)

Seans Pi, pełnometrażowego debiutu Aronofsky’ego, daje możliwość zaobserwowania rozwoju swoistego geniuszu reżysera. Widać w nim zalążek jego własnego, niepowtarzalnego i bardzo specyficznego stylu. Film jest w całości nakręcony na mocno wyostrzonej, czarno-białej taśmie o wysokim kontraście. Ziarnisty obraz sprawia wrażenie chropowatego, co w połączeniu z doskonale przemyślaną grą zbliżeń i pociętych ujęć tworzy poczucie chaosu i niepokoju. Doznania te są potrzebne, aby dobrze wczuć się w położenie głównego bohatera – Maximilliana Cohena (Sean Gullette), wybitnego matematyka przejawiającego zachowania typowe dla spektrum autyzmu i od dzieciństwa zmagającego się z obezwładniającymi bólami głowy. Życiową obsesją Maxa jest rozszyfrowanie kodu, który prawdopodobnie daje możliwość zapanowania nad skomputeryzowanym światem. Pewnego dnia zaczynają się nim interesować podejrzani maklerzy giełdowi oraz kabaliści, którzy upatrują w nim potencjał rozwiązania zagadki w oparciu o symbolikę liczbową hebrajskiego alfabetu. Od tego momentu historia staje się paranoidalną pogonią, której cel jest właściwie nieosiągalny.

Szorstki, nieprzyjemny świat przedstawiony przez Aronofsky’ego przytłacza i obezwładnia. Efekt wzmacnia się tym bardziej, gdy ścieżka dźwiękowa opanowana zostaje przez surowe, elektroniczne brzmienia, narastające wraz ze wzrostem napięcia. Film, obok wciągającego i intrygującego aspektu fabularnego, stanowi ciekawe doświadczenie estetyczne. Intensywne, jaskrawobiałe obrazy stylistyką i montażem przywodzą na myśl debiutancką produkcję surrealistycznego reżysera Davida Lyncha, Głowa do wycierania (1977). O ile sama fabuła Pi układa się w logiczną, spójną całość, to wszystkie pozostałe jego elementy tworzą zdecydowanie surrealistyczny obraz.

Historia Maxa i niewątpliwie zauważalny związek filmu z kulturą żydowską zainspirowane zostały pobytem reżysera na studiach w Izraelu, gdzie poznał grupę Chasydów, dzięki którym odkrył znaczenie liczb ukrytych w ich rodzimym alfabecie.

Requiem dla snu (2000)

Ekranizacja powieści Huberta Selby’ego o tym samym tytule, to produkcja dla osób o mocnych nerwach. Jej ładunek emocjonalny jest niemożliwy do zignorowania, trudny do zniesienia i wprowadzający widza w stan, w którym podobnie jak bohaterowie, będzie miał wrażenie oderwania od otaczającej go rzeczywistości.

W historii kina powstało kilka filmów, będących w stanie znacząco wpłynąć na sposób patrzenia na świat. Requiem dla snu zdecydowanie do nich należy. Dobitnie pokazuje, jak może wyglądać egzystencja kierowana przez nałóg, krok po kroku dewastujący wszystko na swojej drodze. Harry (Jared Leto), Tyrone (Marlon Wayans) i Marion (Jennifer Connelly) to młodzi, lecz właściwie stojący już u progu śmierci narkomani. Ich życie staje się synonimem autodestrukcji – matka Harrego, Sara (Ellen Burstyn), kobieta pogrążona w uzależnieniu od telewizji, która obsesyjnie marzy o występie na małym ekranie, a za główną przeszkodę w osiągnięciu celu uznaje swoją nadwagę. Prowadzi ją to do nieświadomego uzależnienia od leków odchudzających, zawierających amfetaminę. Harry pragnie ułożyć życie z Marion, lecz brak pieniędzy popycha go wraz z przyjacielem, Tyronem do wkroczenia w narkotykowy biznes. Cała trójka popada w nałóg heroinowy, co rujnuje ich plany na przyszłość i sprowadza na samo dno, w którym każde z nich zostaje pozostawione samemu sobie.

Brutalny, obrzydliwy wręcz świat w obrazie Aronofsky’ego bardzo sugestywnie pokazuje łatwość, z jaką można doszczętnie zniszczyć sobie życie. Pozornie nieistotne decyzje mogą mieć nieodwracalne, często katastrofalne skutki. Widz z każdą sceną wtłaczany jest do świata pustki i beznadziei. Warto zastanowić się nad oryginalnym brzmieniem tytułu – Requiem for a dream. Możemy bowiem przetłumaczyć słowo „dream” również jako „marzenie”, które bohaterowie coraz bardziej tracą z zasięgu wzroku, aby w końcu, pogrążeni w narkotycznej destrukcji, zaprzepaścili je na zawsze. Narkotyki w filmie można potraktować jako środek wyrazu, a nie najważniejszy jego aspekt – w sytuację bohaterów wczuje się każdy widz, a dramat związany z uzależnieniem podświadomie przełoży na swoje realia.

W cyklu „Reżyser w kadrze” przywiązujemy dużą wagę do artystycznych walorów filmów jako obrazów, lecz nie należy zapominać o tym, że czasem zawładnąć nim może doskonały aktor – wtedy dodatkowe zabiegi nie są potrzebne. Tak dzieje się w przypadku Requiem dla snu, który stanowi doskonały pokaz kunsztu aktorskiego najwyższej klasy.

Mother! (2017)

Najmłodsze dziecko Darrena Aronofsky’ego, które światową premierę miało 5 września ubiegłego roku. Film wywołał ogromne kontrowersje wśród widzów i wprowadził duże zamieszanie w gronie krytyków. Jest to najbardziej nieoczywisty, niepokorny i zarazem oryginalny obraz reżysera, porównywany do prac Polańskiego, von Tiera, a nawet Bunuela. Tym razem Aronofsky miał do dyspozycji wielomilionowy budżet i popularnych aktorów – idealne okoliczności do tego, aby przeciwstawić się kanonom i utrzeć nosa filmowej społeczności Hollywood.

Fabuła Mother! to w połowie spokojna, obyczajowa historia małżeństwa zamieszkującego wielki dom na pustkowiu. On (Javier Bardem) niegdyś wybitny poeta, którego świetność i sława ustąpiły miejsca znudzeniu i bezowocnemu poszukiwaniu weny twórczej. Ona (Jennifer Lawrence), idealna żona, poświęcona do reszty pracom domowym skupionym wokół swojego męża. Dni mijają im powoli, w oczekiwaniu na przypływ literackiego natchnienia, w które oboje są równie mocno zaangażowani. Monotonia mija, gdy odwiedza ich nieznajomy (Ed Harris), podający się za wielkiego fana poety. On (główni bohaterowie pozbawieni są imion) radośnie wita gościa i wbrew woli żony pozwala mu zatrzymać się w domu na kilka dni. Dziwaczne i nachalne zachowanie przybysza to tylko preludium do serii nieoczekiwanych odwiedzin, osobliwych zdarzeń i początku rozpadu spokojnego życia pary.

Druga część filmu jest zupełnym przeciwieństwem fabularnym i stylistycznym pierwszej. Zarówno historia, jak i montaż zaczynają się komplikować – sceny są coraz bardziej pocięte, niezrozumiałe i abstrakcyjne. Wraz z pojawianiem się coraz większej liczby osób, narasta chaos, stanowiący odzwierciedlenie stanu emocjonalnego głównej bohaterki, która wydaje się być jedyną trzeźwo myślącą osobą w zatopionym w obsesji tłumie. Zdarzenia następujące jedno po drugim w zawrotnym tempie powodują, że tracimy pewność, czy są rzeczywiste, czy dzieją się tylko w wyobraźni popadającej w obłęd bohaterki. Przez cały czas trwania filmu, kamera śledzi wyłącznie jej poczynania – nie mamy zatem obiektywnego spojrzenia na nabrzmiewającą akcję.

Trudno mówić o Mother!, nie zdradzając szczegółów fabuły, co może zarówno zaintrygować, jak i zniechęcić przyszłych widzów. Bez wątpienia jest to nietuzinkowy, ale i trudnym w odbiorze obraz. Aby w pełni zrozumieć jego fenomen, trzeba pozwolić mu się rozwinąć. Nie należy natomiast patrzeć na niego jak na typowy film fabularny, bo takim zdecydowanie nie jest. Z pewnością jednak będzie to uczta dla każdego kinomana, ponieważ Aronofsky zadbał, abyśmy się nie nudzili – do surrealistycznego, groteskowego świata wplótł dodatkowo alegorie biblijne i brutalne sceny prześmiewające religijne wartości.

Anna Dzielińska