Do dziesięciu razy sztuka

30 dni – czy to wystarczy na znalezienie mieszkania marzeń? Kiedy przeglądamy wszystkie serwisy internetowe z ogłoszeniami, mieszkań pozornie jest mnóstwo, ale kiedy trzeba znaleźć coś dla siebie, jest już tylko trudniej i trudniej…

foto pixaby

Warszawa to zdecydowanie numer jeden wśród polskich miast, jeśli chodzi o liczbę mieszkańców, co skutkuje bardzo dużą dynamiką na rynku mieszkań do wynajęcia. Jak bardzo to tempo jest zawrotne, wie tylko ten, kto pod presją czasu musiał sobie znaleźć jakieś lokum.
Niedawno jednym z tych nieszczęśników byłam ja. Wcześniej żyłam sobie spokojnie na warszawskiej Woli, jednak z czasem pojawiły się czynniki, które mi ten spokój zakłóciły. Budowa drugiej linii metra, koparka pracująca pod blokiem do pierwszej w nocy, ciągle hałasujące dzieci sąsiadów mieszkających nade mną, które nie uspokoiły się nawet po mojej interwencji, i samochody przejeżdżające pod oknem o każdej porze dnia i nocy, słyszalne bardzo dobrze, jeśli mieszka się na pierwszym piętrze. No cóż, mimo że z Wolą byłam dość związana, uciszyłam głos serca i złożyłam współlokatorce wypowiedzenie, dotrzymując wcześniej ustalonego terminu trzydziestu dni. Od tego czasu miałam właśnie te trzydzieści dni na znalezienie wymarzonego mieszkania. A przynajmniej miałam nadzieję, że je znajdę. Niestety, życie dość szybko zweryfikowało moje plany.

Na początku spędzałam średnio godzinę dziennie, przeglądając serwisy z ogłoszeniami takie jak olx.pl i gumtree.pl. Pod koniec lutego wszyscy jeszcze chcieli wynająć swoje cztery ściany od 1 marca, więc szanse, że uda mi się znaleźć coś do wynajęcia od 1 kwietnia, były niewielkie. Byłam zbyt zestresowana perspektywą bycia bezdomną, by poczekać z poszukiwaniami do ostatniej chwili, i tak oglądałam zdjęcia mieszkań, sprawdzałam lokalizację, oceniałam, porównywałam warunki i ceny, aż zaczął się marzec, pojawiły się oferty wynajmu pokoi od 1 kwietnia, a ja byłam już na tyle świadoma, żeby wiedzieć, które ogłoszenia są warte większej uwagi, a które nie.
Pierwszy pokój, który pojechałam obejrzeć, z pewnością był tej uwagi wart. Nowe budownictwo, mieszkanie świeżo oddane do użytku, bloki przy ul. Marcina Kasprzaka. Dodatkowy plus – rzut beretem do szkoły i centrum. Jednak na zdjęciach wnętrze wyglądało na bardziej przestronne, a w rzeczywistości przyprawiało o klaustrofobię. Jako że cenowo oferta była bardzo przyzwoita, właścicielce telefon nieustannie się urywał, i mimo że byłam pierwszą osobą, która oglądała pokój, nie udało mi się go wynająć. Mówi się trudno. Żyje się i szuka dalej.
Kolejnego dnia oglądałam kolejne dwa mieszkania. Jedno na Ochocie, drugie na Ursynowie. Zdecydowaną zaletą tego pierwszego był fakt, że do szkoły jechałabym ok. 5 minut, a samo mieszkanie było ciche. Łazienka jednak nieco zdemolowana (właścicielka chciała zrobić remont, ale nie było wiadomo, kiedy) i podłoga w kuchni, która wyglądała, jakby się w każdej chwili mogła zapaść – to dość niski standard jak na cenę 1000 zł/mies. + opłaty.
Z kolei mieszkanie na Ursynowie było bardzo ładne i warte swojej ceny, lecz po pierwsze było przy ulicy (znowu te straszne, głośne samochody), po drugie przede mną oglądały je trzy osoby i właścicielka czekała na odpowiedzi od nich. Jak się później okazało, jej sytuacja się skomplikowała i w końcu pokój jednak nie był do wynajęcia… Jechałam godzinę w jedną stronę tylko po to, żeby się dowiedzieć, że znowu nic z tego. Bywa i tak.
Mieszkanie numer cztery było niesamowite. Zlokalizowane na bliskim Mokotowie, było dokładnie tym, czego szukałam, jednak cenę też miało nieprzeciętną. Byłam na to przygotowana. Koniec końców nie dogadałyśmy się z niedoszłą współlokatorką, a to też za sprawą mieszkania numer pięć. Zapomnijcie o numerze cztery, pięć było dopiero super!
Świeżo po remoncie, pachniało nowością, kuchnia w białej kolorystyce, ściany pomalowane na szaro, w pokojach białe meble z Ikei, miałabym blisko do szkoły, gdyż znajdowało się na Ochocie przy parku Szczęśliwickim, a moja przyjaciółka mieszkała w bloku obok. Co mogłam zrobić? Od razu umówiłam się na podpisanie umowy.
Niewiarygodnie szczęśliwa pojechałam obejrzeć jeszcze jedno mieszkanie – znowu na Mokotów. Co tu dużo mówić, to było słabe.
Jednak moje szczęście nie potrwało zbyt długo. Jedynym mankamentem wymarzonego mieszkania numer pięć było to, że w drugim pokoju miał mieszkać chłopak. Moja mama przemyślała sprawę i stwierdziła, że nie zgadza się, żebym mieszkała z obcym facetem. Na nic się zdały moje lamenty, kiedy użyła argumentu największego kalibru – nie da mi pieniędzy. Kolejny raz okazja przeszła mi koło nosa. Długo nie mogłam pogodzić się z porażką.
Po tym mieszkaniu żadne już nie było tak dobre, co mnie tylko dodatkowo zdołowało, gdyż czasu też już miałam coraz mniej. Z trzydziestu dni zrobiło się czternaście. Nie chodziłam na zajęcia, żeby siedzieć i przeglądać ogłoszenia. Dzwoniłam w tyle różnych miejsc, że już mi się wszystko pomieszało. Pojechałam obejrzeć pokój nie tego dnia, na który się umówiłam; umówiłam się i nie przyszłam (ale tylko raz!).
Mieszkanie numer osiem było całkiem w porządku, jeśli chodzi o cenę i lokalizację, ale mimo tego, że miałabym swój pokój, druga lokatorka mieszkała w aneksie, czyli znając życie, ja dostęp do kuchni miałabym raczej ograniczony. Przemyślałam, zrezygnowałam.
Teraz byłam już bardzo bogata w doświadczenia i wiedziałam, że należy dzwonić tylko do tych osób, które ogłoszenia wystawiły tego samego dnia, w którym na nie trafiłam, ponieważ inaczej właściciel już czeka na odpowiedź od kogoś innego i znowu nic z tego nie wychodzi. Człowiek tylko traci czas.
Na piątek byłam umówiona na oglądanie pokoju (całkiem fajnego), znowu na Ochocie, jednak właścicielka to odwołała. Wobec tego szybko weszłam na olx.pl, znalazłam coś na Bemowie, zadzwoniłam, przebrałam się, poprawiłam makijaż i pojechałam. Co z tego, że byłam szybka, skoro znowu znalazł się ktoś szybszy? Jaak?!

Stwierdziłam, że się nie poddam. Ponownie szybko weszłam na olx.pl, znalazłam, zadzwoniłam, pojechałam. Tym razem na dodatek się jeszcze zgubiłam, ale gdy już dotarłam do miejsca mojego przeznaczenia, było to dla mnie bardzo pozytywne zaskoczenie. Mieszkanie było ładne, przestronne, ciche, a w pokoju był nawet telewizor w cenie (!).
Omówiłam szczegóły z właścicielką, mama zaaprobowała mój wybór, następnego dnia rano podpisałam umowę. I w ten oto sposób stałam się częścią lokalnej społeczności warszawskich Bielan.
Minął już ponad miesiąc, od kiedy tu mieszkam, i mogę stwierdzić, że idealnie nie jest, ale co na to poradzić? Chyba nigdzie nie będzie. Sama jestem ciekawa, jak długo mieszkanie na Bielanach pozostanie moim małym domkiem.
Jednak kiedy już wiem, jak ciężko jest mi znaleźć coś odpowiedniego, następnym razem będę się zastanawiać nie miesiąc, a dwa, zanim złożę wypowiedzenie.