„Do trzech razy sztuka” – korporacyjny świat bohaterki

Nieco zdystansowana, mocnego charakteru, ale rodzinna i pracowita Izabella Frączyk wydała kolejną książkę „Do trzech razy sztuka”. Jak sama mówi, lubi się śmiać, nie lubi rozmemłania, bezsilności i braku organizacji. Jaka jest Izabella? O tym w naszej rozmowie, która odbyła się w upalny dzień w przemiłej warszawskiej restauracji.

izabela fraczyk wywiad
Izabela Frączyk. Foto Artur Kaczorek

Gdyby miała Pani przedstawić swoją sylwetkę, to w jaki sposób? Izabella to osoba…

– Hmm, dużo łatwiej jest mi napisać trylogię, niż parę zdań o sobie. Zaczęło się od tego, że marzyłam o tym, żeby zostać weterynarzem, mechanikiem samochodowym, i w ogóle interesowały mnie typowo męskie zawody.

Na mechanika nie zgodzili się rodzice, a weterynarzem nie zostałam, bo nigdy w życiu nie  uśpiłabym kotka. Do tego byłam też kompletnym beztalenciem jeśli chodzi o chemię i fizykę, więc zakres kierunków skurczył się dość mocno. Dostałam się na hotelarstwo. I jak to często ze studiami bywa, skończyłam zupełnie inny kierunek, niż zaczęłam. Byłam wciąż na tych samych studiach – tylko nazwa się zmieniała (śmiech). Koniec końców skończyłam zarządzanie i marketing, ze specjalnością zarządzanie.

Czy ma Pani właśnie te „zarządcze” cechy?

– Oj tak, zdecydowanie. Jednak ujawniły się one dopiero później. Nie znoszę takiego rozmemłania, niemocy. Jak widzę grupę, która nie umie się zorganizować, od razu wkraczam do akcji i mają wszystko zorganizowane w kwadrans. Mam ciągoty do tego typu działań. Skończyłam studia, które de facto dały mi wszystko i nic. Tzn. nie mam określonego zawodu, nie jestem murarzem, dekarzem, lekarzem…
Dostałam coś, co mogło stanowić podstawę do dalszego rozwoju. Ale szczerze, nie wiedziałam co chcę zrobić z własnym życiem. Potem faktycznie trafiłam do korporacji, gdzie zaczynałam karierę od młodszego przedstawiciela handlowego. I tak właśnie przepracowałam kilkanaście lat.

izabela fraczyk wywiad3
Izabela Frączyk. Foto Artur Kaczorek

Jaka to była branża?

– Na początku  piwowarska, później było wiele innych. Finalnie wylądowałam  na stanowisku prezesa zarządu i wtedy ta praca przestała mnie jakkolwiek bawić. Nigdy nie pracowałam za biurkiem. Zawsze w ruchu, więc  te wszystkie posiedzenia zarządu, rady nadzorczej i podpisywanie uchwał zarządu zdecydowanie nie wpasowały się w to, co lubię.
Czułam, że osiągnęłam już wszystko, a tak naprawdę czułam, że nie zrobiłam nic. Zadawałam sobie pytanie: Kto mnie teraz z takim CV przyjmie na niższe stanowisko, żeby znowu mieć wyzwanie? Wtedy pojawił się pomysł, aby otworzyć własną firmę, która będzie zajmowała się consultingiem. I tak właśnie było, pracowałam w tej branży kilka lat.

I co się stało?

– Pojawiły się małe dzieci i wraz z nimi masa obowiązków. Pomyślałam sobie, że dzieciaki podrosną, a ja wrócę już do normalnej pracy. Okazało się, że im dzieci były starsze, tym więcej uwagi musiałam albo raczej chciałam im poświęcać. I wtedy pojawiły się książki. Okazało się, że to właśnie to, co chcę robić. Przypadkiem napisałam sobie po prostu nowy zawód.

I co teraz?

– Teraz jestem po prostu szczęśliwą kobietą. Nawet jak coś mnie boli, to mówię, że jest świetnie!

Czyli nie okazuje Pani słabości?

– Stronię od ludzi, u których wszystko jest nie tak. Wszystko jest źle. To mnie dobija i zabiera mi tlen.

Takich wampirów emocjonalnych?

Dokładnie tak. Bo mnie to nudzi. Uwielbiam się śmiać, lubię ludzi wesołych i zabawnych. I może właśnie dlatego mam ostatnio coraz mniej znajomych. Otwieramy stronę startową jakiegokolwiek serwisu informacyjnego i czytamy nagłówki: tu wybuch, tam dramat, wkoło sensacja itp. . Ileż można się dołować?

Bo to się sprzedaje…

– No właśnie, i same tragedie… A jak pojawi się coś dobrego o pozytywnym wydźwięku, od razu pojawia się fala hejtu.
Dziś nie dogodzi się ludziom. Jeżeli chodzi o moje książki i opinie, to prawie w ogóle nie czytam recenzji i komentarzy.

izabela fraczyk wywiad2
Izabela Frączyk. Foto Artur Kaczorek

Od jakiegoś czasu również nie czytam żadnych komentarzy. Taki wylew hejtu powinien być uregulowany prawnie. Czy według Pani szanujemy się nawzajem jako społeczeństwo?

– Ludzie powinni sobie mówić rzeczy wprost. Przypominam sobie taki chatroom do komentowania na mojej dawnej stronie autorskiej, na którym pojawił się wpis o treści: „książka jest żałosna, a autorka jest głupia”. I  co ja niby miałam z tym zrobić? Może  i książka jest żałosna, może i ja jestem głupia, ale jaki był cel pisania tego? Dość na tym, że ten wpis bardziej rozbawił, niż zasmucił (śmiech).

Takie określenia na poziomie przedszkolaka…

– Dokładnie. Jak dziecko nie wie, co powiedzieć, mówi: głupi jesteś!
Administrator strony zapytał mnie, czy to usunąć, a ja mówię, że nie! Jeśli komuś ulżyło, to niech mu będzie. Każda osoba, która decyduje się upublicznić swoją twórczość, musi liczyć się z tym, że nie każdemu to będzie się podobało. Musi być twarda psychicznie. Przecież były takie osoby, które kończyły z twórczością po negatywnych opiniach.

Ale teraz każdy musi liczyć się z opiniami. Jeśli nie pokażemy światu tego, co stworzyliśmy, nie zaistniejemy. I co wtedy z naszymi ambicjami?

– No właśnie. Już wcześniej dotknęła pani ważnej kwestii: co uznajemy za krytykę. Rozumiem krytykę konstruktywną, wypowiedzianą przez osobę, którą uważam za autorytet. Jeżeli więc jest to uargumentowana krytyka, to ją przyjmuję i jestem za nią wdzięczna, bo nikt z nas nie ma patentu na doskonałość. Mam tendencje do dogadzania wszystkim i wiem, że jeśli będę to robić także pisząc – nic z tego nie wyjdzie. Stracę koncepcję, styl, a i tak wszystkim nie dogodzę. Dlatego też z założenia odsuwam się od opinii kogoś, kto kocha kryminały i nagle bierze się  na przykład za romans i narzeka, że to nie kryminał.  To jest niepoważne, szczególnie jeśli robi to literacki bloger, bo w zamian za książkę od wydawnictwa musi wyklikać ileś tam znaków w recenzji. Nie traktuję takiej opinii, jako krytyki. Moje książki to literatura rozrywkowa i nie mam ambicji na pisanie wiekopomnych dzieł.

Dlaczego powstała ta „korporacyjna” książka?

Z prozaicznych, wydawałoby się, powodów: miałam trochę mało czasu. Wydawnictwo wyznaczyło termin, ale książka, którą przyniosłam, nie spodobała się.
Całe szczęście, że wszystko ułożyło się doskonale, bo miałam męża w delegacji, dzieci na obozach. Miałam chwilę dla siebie. Wykorzystałam ją na pisanie nowej książki.
Nie ukrywam, że zdenerwowałam się na początku  i nową  powieść napisałam w miesiąc.
A dlaczego korporacja? Każda książka wymaga przygotowania merytorycznego. Jeżeli chcemy pisać np. o stadninie, to musimy w niej być. Trzeba zgłębić temat. Oczywiście już zdradzam, o czym będą kolejne książki, czyli rzecz się będzie działa w stadninie. A tam się będą działy bardzo różne rzeczy. Oczywiście bez aspektów politycznych (śmiech).

Stadnina koni to dziś gorący temat!

– Ale nie do końca chodzi o aspekt polityczny.

Bez układów politycznych! Miejmy świadomość, że właściwa osoba we właściwym miejscu zrobi dobrze.

– Nigdy nie ma takiej pewności, ale są większe szanse powodzenia. Często natrafiamy na nieodpowiednią osobę, na nieodpowiednim miejscu. Pamiętam jak kiedyś stolarz przyszedł montować moją kuchnię. Miał to zrobić  w dwa dni, a siedział u mnie dwa tygodnie. Wybitny partacz. Na koniec powiedział: Pani to powinna zmienić zawód. A ja na to: No, pan też (śmiech).
Ale wracając jeszcze do pytania o korporację. Usiadłam i zaczęłam myśleć, o czym mogłabym napisać bez przygotowania. BINGO – korporacja! Miałam doświadczenie, obserwacje i termin!

Ile jest w głównej bohaterce Ance – Izabelli?

– Nic. Moje bohaterki nie mają ze mnie nic.

Nawet podświadomie?

– To już kwestia stylu, a nie mojej tożsamości przelanej na papier. Określam to jako styl. Każdy niby pisze to samo, a jednak zdania są inaczej zmontowane i inaczej brzmią. Wszystkie moje bohaterki to dynamiczne, żywe i rozgarnięte osóbki, a nie rozszlochane sierotki. Dzielne, ale nie idealne, czasem wręcz głupie. Chcę, żeby popełniały błędy. Chcę, żeby były takie ludzkie, normalne. „Upadłaś, powstań, popraw koronę i zasuwaj”! Bohaterki absolutnie nie są mną. Zawsze się od tego odcinam, acz wiem, że to walka z wiatrakami. Walka do tego stopnia, że moja własna mama po przeczytaniu książki „Jak u siebie”, o dziewczynach, które prowadzą hotel, ale dużo działo się w restauracji, bała się, że piję za dużo (bohaterki książki non stop piją wino). (śmiech)

A znajomi nie odnajdują Pani w bohaterkach książek?

– Nie. Książka jest zbitkiem rozmów, spostrzeżeń,  milionów zdarzeń. Moim wspomnieniem, zasłyszaną historią. Zdarza się tak, że gdy poznaję kogoś nowego i ten ktoś dowiaduje się, że piszę książki, to od razu zaciąga mnie na bok i mówi: chodź, opowiem ci moją niesamowitą historię, a ty ją opisz. Mam wrażenie, że ludzie w książkach szukają bardziej siebie, niż autora. Przy pierwszej książce moi przyjaciele wręcz rzucali się na rękopis i każdy doszukiwał się tam siebie. Byli zawiedzeni, jak okazywało się, że nic o nich nie napisałam. Odnajdywali jednak dużo wspólnych sytuacji, które kiedyś przeżyliśmy. Bardzo często zdarza się tak, że znajomi, którzy przeżyli ze mną zdarzenia opisane w książkach, pytają mnie, jak ja to robię, że potrafię wykreować z tego zupełnie inną historię.

Z czego to wynika?

– Wydaje mi się, że czasem więcej widzę. Jedni widzą jednotorowo, ja widzę równolegle inne rzeczy na trzecim czy czwartym planie. Dlatego bycie pisarką tak bardzo mi odpowiada. Często ten dalszy plan jest dużo ciekawszy.

Wracając do korporacji… Czy praca w takim miejscu zmienia pogląd na świat lub podejście do życia?

– Nie wiem, czy zmienia. Na pewno zależy to od człowieka i samo w sobie, w jakiś sposób uzależnia. Ten pęd, obecny w każdej firmie, na pewno trochę szufladkuje. Wbija w ten modny garnitur, te czółenka i kostiumik. W leasingowe kombi z kratką… W okresie, w którym pracowałam, korporacje były jednak trochę bardziej „ludzkie”. Nie funkcjonowały e-maile, pracowało się na „słowo”. Wtedy słowo wypowiadane miało jeszcze dużą wartość. Nie było tak dużego wyścigu szczurów i  napięcia towarzyszącego pracy. Teraz, te wielkie molochy, niczym bezduszne maszyny, trawią  ludzi, którzy w dużej części wypalają się jeszcze przed czterdziestką. Oczywiście są też tacy, którzy to kochają i inaczej nie potrafią. Osobiście jestem jak najdalsza od wymądrzania się w kwestii, czy „korpo” jest cacy, czy be. (śmiech)

Znam wiele osób, które pracowały bądź pracują w korporacji, i niektóre nie potrafią żyć bez niej…

– To już kwestia ludzkiego przystosowania się do pewnych wygód. To kwestia wyboru. Znam wiele przypadków osób, które odeszły z korporacji i potem założyły własne firmy. Spełniły się. Miałam dokładnie tak samo, ale okazało się, że nie potrafię prowadzić własnego biznesu. Wolę zarządzać cudzym. (śmiech). Za to teraz doceniam inną jakość życia. To, że jestem w domu. Pracuję, kiedy chcę, kiedy mam ochotę. Mam też mnóstwo pretekstów do spotkań z ludźmi, zatem nie tkwię tylko w tej mojej twórczej jaskini. Jestem autorką, która kocha ludzi!

Nie obawia się Pani tzw. „kryzysu druku”? Czy nie myślała Pani o prowadzeniu bloga?

– Owszem, myślałam o blogu i nawet od niedawna go prowadzę. Razem z moją wspólniczką Jagną Rolską już od blisko pół roku prowadzimy blog Świeżo Napisane.
Jest tam wszystko to, czego nie ma w książkach. Publikujemy przepisy kulinarne, felietony, opowiadania i różne krótsze formy, zapraszamy gości do naszej kuchni…  Rozmawiamy z przedstawicielami różnych zawodów, rozwijamy wspólne pasje itp.  Blog to nie książka, a książka to nie blog. Nie odczuwam tego, jako kryzysu czytania. Moim zdaniem ludzie czytają bardzo dużo. Jedyne, co mnie denerwuje to piractwo. Mam na myśli nielegalne publikacje.

Traktuje Pani książkę bardziej lifestyle’owo aniżeli romans?

Oczywiście! Romansu nie napisałabym. Bardziej traktuję to jako komedię lub książkę obyczajową. W jednej z książek brakowało humoru, dostałam mnóstwo e-maili dotyczących reklamacji. Piszę książki bez planu i konceptu, więc nie wiem, czy na następnej stronie będzie śmiesznie, czy też ktoś wpadnie pod samochód i zginie na miejscu. To dzieje się samo.

Osobiście spodziewałam się jednak troszeczkę innego zakończenia w „Do trzech razy sztuka”…

Jestem strasznie z niego dumna i jest to pierwsza książka, gdzie autentycznie nie boję się krytyki. Przeczytałam ją i pomyślałam: Kurczę, fajna! I jeśli ktokolwiek powie, że ta książka jest niedobra, to stwierdzę, że jest niepoważny (śmiech). Przecież ja nigdy nie wiem, jakie będzie zakończenie. To się po prostu dzieje samo!

A skąd się wzięła wspomniana wcześniej stadnina?

A stąd, że od  lat spędzam wakacje w takim właśnie miejscu. Moja rodzina regularnie jeździ konno. Ja niestety nie miałam w sobie tyle zapału i talentu, by tak mocno w to brnąć. Do tego okazało się, że mam alergię na stajnię. Jeśli mam brać leki przeciwalergiczne tylko po to, żeby nauczyć się źle jeździć konno, to nie mam na to ochoty. Jak już mam coś robić, lubię  robić to dobrze. Na bylejakość szkoda mi czasu, a na brak innych zainteresowań, narzekać nie mogę.

Jest już planowana data premiery?

Premierę pierwszej  części cyklu „Stajnia w Pieńkach” przewidziano na styczeń przyszłego roku.  Jeśli  zaś chodzi o bliższe plany wydawnicze,  moja debiutancka powieść „Pokręcone losy Klary” ukaże się ponownie 9 sierpnia, wznowiona nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, pod nowym tytułem „Szczęście w nieszczęściu”.

Dziękuję za rozmowę i serdecznie zapraszam do lektury.

 

izabela fraczek i ja

Rozmawiała Monika Rebelak