Jacek Fedorowicz o Festiwalu Młodych Talentów z 1962 roku

Jacek fedorowicz po latach

W 1962 roku 25-letni młody dziennikarz i satyryk Jacek Fedorowicz poprowadził pierwszą edycję Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Wspomina po latach to pokolenie i nowatorskie „show”

Jak Pan wspomina I Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie? Co zapamiętał Pan najbardziej?

Jacek Fedorowicz: Wspominam jako bardzo sympatyczne doświadczenie. Wszystko było nieszablonowe i nowatorskie. Nagle się okazało, że tłumy publiczności przyciągają nie ówczesne uznane gwiazdy, ale nastolatki płci obojga, czasem utalentowane bardzo, a czasem średnio, które dostają owacje nie tylko za umiejętności, ale też w dużym stopniu za wybór gatunku muzyki. Największe sukcesy odnosili ci, którzy grali i śpiewali tak zwany big beat. To był tak naprawdę rock’n’ roll, ale redaktor Franciszek Walicki z gdańskiego „Głosu Wybrzeża”, spiritus movens tego wszystkiego, wymyślił inną nazwę, słusznie odgadując, że na rocka władza jest uczulona. Skoro wymieniam tu Franka, to w kontekście Festiwalu nie mogę też pominąć Jacka Nieżychowskiego. Ten śpiewak, aktor – jak się potem okazało niezły komik filmowy i kabaretowy – był w tamtych latach dyrektorem szczecińskiej „Estrady” i jej środkami (plus ogromne zaangażowanie własne) cały Festiwal zorganizował. Wtedy to nie było takie łatwe, więc chwała mu się należy.

Czym dla młodych ludzi było to wydarzenie?

Jacek Fedorowicz: Startujących – przepustką do świata gwiazd estrady, dla widzów – pierwszą tak solidną porcją muzyki, której chcieli, a której nie dawało im Polskie Radio.

A czym było dla 25-letniego Jacka Fedorowicza – młodego dziennikarza i artysty? Jaki wpływ miał Festiwal na Pana karierę?

Jacek Fedorowicz: Był miłą przygodą, ale na niej skończyły się moje kontakty z big-beatem. Nie żebym nie lubił, po prostu miałem w głowie zupełnie inne plany, udało mi się wkraść do najlepszego podówczas satyrycznego teatru objazdowego „Wagabunda”, zaraz potem z Bogumiłem Kobielą i Jerzym Gruzą zaczęliśmy wdzierać się do telewizji programami „Poznajmy się” i „Małżeństwo Doskonałe”, jednym słowem poniosło mnie w zupełnie inne gatunki „działalności artystycznej”.
Co nie przeszkadzało, że od czasu do czasu prowadziłem różne koncerty. Może po Festiwalu Szczecińskim rozniosło się wśród organizatorów, że jestem – co nie było wówczas powszechnie praktykowane – zawsze trzeźwy i nie mylę nazwisk wykonawców? Jeśli tak, to jakieś późniejsze kontrakty Festiwalowi być może zawdzięczam.
Władzy nie spodobał się Festiwal. Czy jako prowadzącego jego pierwszą edycję, spotkały Pana jakieś konsekwencje, nieprzyjemności ze strony władzy?

Jacek Fedorowicz: No nie, to nie były już lata stalinowskie, kiedy twardo i zdecydowanie tępiono wszelkie wpływy z „imperialistycznego Zachodu”. Władza nie ułatwiała życia prekursorom big beatu, szczególnie na początku, ale jednocześnie – skoro rzecz była już praktycznie nie do wytrzebienia – starała się nad całym ruchem uzyskać kontrolę. Żeby mieć profity propagandowe. Działała chyba bardziej metodą marchewki, niż kija. Pokażemy wasz zespół w telewizji, ale musicie śpiewać po polsku. I o partyzantach. Albo przebierzecie się w stroje ludowe. Powszechnie znana jest zabawna historyjka (prawdziwa!), jak to tuż przed transmisją telewizyjną z Opola jednemu z zespołów kazano się „porządnie” ostrzyc. I zespół skrócił włosy. Coś za coś.

Prowadził Pan także Festiwal w Opolu. Czym różniły się te imprezy? Gdzie było więcej rock’n’rolla?

Jacek Fedorowicz: Rock’n’roll zakwitł w Opolu później, już nie „za moich czasów”. Prowadziłem pierwszy Festiwal, który miał bardzo podobne „buntownicze” ambicje co Szczecin w 1962, tyle że w Opolu nie chodziło o lansowanie muzyki młodzieżowej, ale o wprowadzenie do Radia i Telewizji, a więc także do świadomości milionów odbiorców, wykonawców z nurtu – nazwijmy to – studenckiego. Piwnica pod Baranami jako charakterystyczny przykład, choć nie tylko. To się udało. Ewa Demarczyk podbiła amfiteatr, muzyka Zygmunta Koniecznego, kawałki tak zwane „trudne” i „nie dla widza masowego” nagle i wbrew wszelkim prognozom zdobyły widownię właśnie masową.
To była prawdziwa rewolucja, całkowicie wbrew intencjom władzy. Ta jednak, znów, postarała się Opole przechwycić i zrobiła to bardzo szybko, by propagować formy ugrzecznione i nie ryzykowne dla władzy.

Plotka głosi, że dał się Pan porwać wirowi Festiwalu i w strugach deszczu tańczył Pan na scenie bez butów.

Jacek Fedorowicz: Plotka jest prawdziwa, jednakże z pewnymi drobnymi poprawkami. Nie w Szczecinie, ale w Opolu, podczas drugiego Festiwalu. Nie tańczyłem, tylko prowadziłem koncert nie zwracając uwagi na oberwanie chmury, żeby nie dopuścić do paniki na widowni, co się zresztą udało. I nie bez butów, ale bez parasola.

Czy i tym razem niezależnie od pogody powtórzy Pan taki występ?

Jacek Fedorowicz: Domyślam się, że zostałem zaproszony jako „świadek historii” i jeżeli ktoś mnie zahaczy o jakieś wspomnienia, to chętnie powspominam. Mogę pokazać, jak uczyła tańczyć twista Danuta Szade z Niebiesko-Czarnymi. Dobrze to pamiętam, bo moje nieudolne próby naśladownicze odczułem bardzo boleśnie. Więc może właściwie lepiej nie. Zresztą nie ma się co rozpędzać, bo przecież to nie jest koncert dla starych konferansjerów, tylko dla młodych talentów muzycznych. To na nich powinna się skupić uwaga publiczności.