Kobiety z kraju trzech kultur herbacianych

preparation of tea ceremony

W Chinach są trzy herbaciane kultury; zielonej, jaśminowej i czarnej. Geograficznie to kultury Szanghaju, Pekinu i Kantonu. Ten pozornie niewidoczny dla cudzoziemców podział kraju na trzy herbaciane mocarstwa, jest dla lokalnych częścią ich tożsamości.

Nie dostaniesz filiżanki jaśminowej herbaty w China Eastern Airlines, bo to linie Szanghaju, które serwują tylko zieloną herbatę. Jaśminowa to tania herbata i na tych, którzy proszą o nią w pijalni herbaty (zwykle nieświadomi herbacianej kultury cudzoziemcy), szanghajczycy patrzą z góry (jak zresztą na wszystkich, którzy nie są mieszkańcami Szanghaju). Jaśminową pije się w Air China, a czarną w China Southern. Puer Tea nie pije się w żadnych liniach lotniczych, to królowa herbat, uprawiana w górach Yunnanu. Jest tak droga, że niektóre jej gatunki są droższe od złota, a inwestowanie w Puer jest równie popularne, jak inwestowanie na giełdzie papierów wartościowych.
Li Xie nie ma za wiele czasu na picie herbaty w pracy. Pracuje rękoma i kilka łyków, to wszystko, na co może sobie pozwolić. Klik, klik, klik. miarowo spadają podeszwy do pojemnika pod taśmą, przy której pracuje Li Xie. Im wiecej tych klików, tym mniej odrzuconych podeszew i tym lepsza jakość butów. Li Xie jest kontrolerem jakości w podszanghajskiej fabryce produkującej sportowe obuwie dla znanej francuskiej firmy obuwniczej. Podeszwy są duże, zbyt duże jak na kobiece stopy, myśli Li Xie.
Na początku zastanawiała się jak wyglądają te kobiety, czy mają jasną cerę, niebieskie oczy i długie, proste blond włosy, jak ta dziewczyna na plakacie reklamującym towary z IKEI. Plakat Li Xie dostała od swojego chłopaka, który pracuje w dziale księgowości IKEI. Ale ta dziewczyna z plakatu nie ma butów, siedzi boso na kanapie z równie jasnowłosym i niebieskookim chłopakiem. Buty z podeszwami, które przechodzą kontrolę jakości Li Xie są drogie.
Jedna koleżanka widziała ich reklamę w europejskim magazynie dla kobiet, buty były drogie i brzydkie, takie duże, zabudowane. Podobno wygodne, można chodzić w nich przez cały dzień i nie będą bolały nogi. Po co bogatym ludziom takie buty, myśli Li Xie. Jakby miała pieniądze, jeździłaby samochodem, a o jeżdżeniu autobusem do pracy nie byłoby mowy. Jej buty byłyby lekkie, na wysokich obcasach z błyszczącym paskiem wokół kostki. Tak naprawdę Li Xie nie ma za wiele czasu, aby myśleć o tamtej dziewczynie z plakatu. Kontrola jakości wymaga skupienia, za kilka puszczonych braków można stracić pracę. Li Xie szkoliła się miesiąc na to stanowisko, nie tylko w podeszwach – wkładki, sznurówki, języki, wszystko musiało być najwyższej jakości. Francuzi tłumaczyli, że to nieważne, że wkładka w środku, że nie widać…. Pokazywali dziesiątki przykładów krzywych szwów, źle przyszytych metek, mówili, że tylko najlepsze mogą trafić na półki sklepów, że innych francuskie klientki nie kupią. Wszystko to było zupełnie inne od lokalnej fabryki konfekcji, gdzie Li Xie spędziła dwa lata jako szef kontroli jakości. Tam rządziły inne prawa, im więcej sztuk na godzinę, tym lepiej, tym więcej pieniędzy dla fabryki. Kontrolerka jakości musiała sprawdzić 10 bluzek na minutę.
Dla Li Xie tak naprawdę picie herbaty nie ma żadnego znaczenia. Najchętniej piłaby Coca Colę, jak większość jej rówieśników. Ale na razie Colę kupuje raz tygodniu, kiedy ze swoim chłopakiem i koleżankami idzie do dyskoteki, głownie dlatego, że jest o wiele droższa od najtańszej zielonej herbaty, którą codziennie rano parzy dla całej rodziny ojciec Li Xie. Przy butelce Coca Coli można przesiedzieć cały wieczór, rozmawiając głownie o modzie, telefonach komorowych, najnowszych empe trójkach i motorach, czyli o tym, co młodym Chińczykom, takim jak Li Xie wypełni następnych kilkanaście lat. Jedyna rzecz, o której się nie rozmawia, to polityka. Nie dlatego, że jest to zabronione. Rozmawianie o polityce w żaden sposób nie przybliży pokolenia Li Xie do własnej kanapy, takiej jak ta z plakatu IKEI. Pokolenie Li Xie to pokolenie „Baling hou” czyli GENERACJA JA, (w dosłownym tłumaczeniu pokolenie urodzone po roku osiemdziesiątym) w stu procentach skupione na sobie. Li Xie urodziła się zaledwie kilka lat po tym, gdy Chiny Ludowe wprowadziły politykę jednego dziecka w rodzinie, więc jest jedynaczką, jak większość jej rówieśników. Ci, którzy mają rodzeństwo, wcale się tym nie chwalą, to często oczywisty dowód na to, że są ze wsi, gdzie polityka jednego dziecka nie przyniosła zamierzonych rezultatów. „Baling how”nie muszą się niczym z nikim dzielić, ani o nikogo troszczyć, dzieciństwo, w którym sześcioro dorosłych (dwie pary dziadków i rodzice) nieustannie zajmowało się jedynym w rodzinie dzieckiem, zrobiło swoje.
Li Ly pracuje jako Ayi, co po chińsku znaczy ciocia, ale tak naprawdę to oznacza pomoc domową. W hierarchii Ayi Li Ly jest na topie. Najniżej są te, które nie mają stałego meldunku w Szanghaju. Lokalne władze usilnie starają się kontrolować napływ siły roboczej z prowincji do 21-milionowego Szanghaju. Jeśli nie masz meldunku, to nie masz prawa pracy i musisz pracować na czarno. Te z prowincji zarabiają 6 yuanów (2.4 zł) na godzinę, a ich dziecko nie będzie przyjęte do przedszkola lub szkoły. Li Ly jest na topie, bo jako jedna z nielicznych chińskich Ayi w Szanghaju mówi trochę po angielsku. Te, które mówią pracują wyłącznie dla cudzoziemców i zarabiają trzy i pól raza więcej na godzinę, niż te ze wsi bez meldunku. Li Ly nauczyła się angielskiego w szkole i z amerykańskich filmów z napisami.
Po szkole pracowała w domu towarowym jako ekspedientka. Kiedy urodziła dziecko (to jedno, dozwolone przez rząd chiński) i nie chciała wrócić do pracy za ladą, niemiecka rodzina zaproponowała jej sprzątanie dwa razy w tygodniu. Jej pracodawczyni kupiła jej skuter, aby nie musiała dojeżdżać na rowerze i zapłaciła za dwa dni w tygodniu tyle, ile Li Ly zarabiała w domu towarowym stojąc cały dzień za ladą przez miesiąc. Początkowo wstydziła się, że sprząta, ale warunki pracy i zarobki szybko ja wyleczyły z kompleksów. Praca nie jest ciężka, a cudzoziemcy w Szanghaju mieszkają w luksusowych warunkach. Czasami ciężko wrócić z klimatyzowanego apartamentu do 32-metrowego mieszkania, które Li Ly zajmuje z mężem, 6-letnim synkiem i teściami.
Życie Li Ly odmierzają kontrakty expatów, dla których pracuje. Wybiera tylko tych na wysokich stanowiskach i tych bez dzieci. I jeszcze tych, którzy nie wymagają, aby gotowała. Li Ly nie gotuje. W Chinach wszyscy wiedzą, że w Szanghaju gotowanie jest domeną mężczyzn. Sprzątanie domu z małymi dziećmi to tez udręka. Przez tych parę lat Li Ly nauczyła się odróżniać tych dobrych expatów od tych złych. Ci, którzy przyjeżdżają nadzorować olbrzymie fabryki produkujące chińskie towary na eksport, traktują Chińczyków jak tanią siłę roboczą, wiecznie kontrolują, patrzą na ręce, są nieufni. Ci ze świata finansów i nauki są inni. Są wdzięczni, że Li Ly wie, co lubią expaci. Doceniają jej kulawą znajomość angielskiego, dają czerwone koperty na Chiński Nowy Rok (małe czerwone paczuszki z pieniędzmi, taki odpowiednik trzynastki). Sharon kupiła jej telefon komórkowy, a Brett discmana, aby przy prasowaniu mogła słuchać płyt do nauki angielskiego. W domach expatów, u których sprząta, jest dużo herbaty, jakiej Li Ly nie pije.
Do pracy przynosi swoją, zaparzoną w wysokim cienkim słoiku i popija przez cały dzień. Taką ekspatowską herbatę z torebki piła tylko raz podczas interview. Nie śmiała odmówić, wiec tylko umoczyła usta, a herbata była tak gorąca, że Li Ly poparzyła się. To właśnie dlatego tradycyjne chińskie filiżanki, w przeciwieństwie do tych zachodnich, nie majż uszek. Jeśli herbata jest za gorąca, nie będziesz mógł jej podnieść i nie poparzysz się. Li Ly często myśli o tym pierwszym interview w expatowskim domu, ilekroć myje porcelanowe filiżanki Sharon. Była tak zdenerwowana, że z całego interview pamięta tylko te kolekcje filiżanek. Ta kolekcja, to dla Li Ly takie okno na świat. Każda jest inna, bo Sharon kolekcjonuje filiżanki, zwozi je z całego świata. W mieszkaniu Li Ly nie ma filiżanek, herbatę parzy się w wysokich zakręcanych słoikach, które Li Ly i jej mąż zabierają do pracy.
Cudzoziemcy strasznie kręcą głowami na te słoiki i nie kryją zdziwienia, gdy odkrywają, że na co dzień herbaty w Chinach nie pije się w porcelanowych filiżankach. Li Ly miała kiedyś tradycyjny zestaw do ceremonii zaparzania herbaty (prezent ślubny od koleżanek z domu towarowego), ale w jej ciasnym mieszkaniu ciągle brakuje miejsca i Li Ly oddala komplet bratowej. Czasami, gdy zdarzy jej się przyjechać wcześniej do pracy, Li Ly zatrzymuje się przed uliczną gablotą z codzienną prasą (dzienniki są wystawiane na ulicach Szanghaju w gablotach, aby ci, którzy nie mogą sobie pozwolić na ich kupienie, też mogli je czytać). Czyta o imponującym wzroście chińskiej ekonomii i cieszy się, że tylu nowych expatów przyjedzie do Szanghaju. Tym, u których sprząta, kontrakty kończą się zwykle po trzech latach. Szkoda, że tak krótko, wzdycha Li Ly, parkując rower przed willą Sharon.
Dzień Xioahui odmierzają wypite filiżanki herbaty. Chociaż pracuje w Szanghaju, pije jaśminową (stary nawyk z dzieciństwa i lat spędzonych w Pekinie). Jest lekarzem i pracuje dla amerykańskiej firmy farmaceutycznej. Jedenaście lat temu ukończyła studia na Pierwszym Uniwersytecie Pekińskim, do którego dostają się tylko najlepsi w kraju. Po studiach dostała prace w Pekin Union Medical College Hospital, najbardziej prestiżowym szpitalu pekińskim. Fascynowało ją wirusowe zapalenie wątroby – choroba, na którą choruje w Chinach ponad 100 milionów ludzi. Po 3 latach pracy poprosiła o stypendium w dziewięciu amerykańskich uniwersytetach. Pozytywnie odpowiedziało osiem, ale rząd chiński nie udzielił jej zezwolenia na wyjazd za granicę. Wkrótce potem amerykański koncern pracujący nad lekiem przeciwko wirusowemu zapaleniu wątroby zaproponował jej pracę. Wyjechała do Szanghaju, zabierając męża, córkę, no i oczywiście rodziców. W Chinach opieka nad rodzicami to obowiązek córki.
Brat Xiaohui jest ortopedą w Północnej Karolinie. Właśnie zapowiedział, ze nie wróci do Chin z trzyletniego stypendium. Dla Xiaohui to karierowy gwoźdź do trumny. Jej obecna firma mogłaby zaoferować możliwości rozwoju zawodowego w Singapurze albo w Stanach, ale zostawienie rodziców, to w Chinach rzecz nie do pomyślenia. Na razie jest zadowolona z pracy. Zarabia kilkanaście razy więcej niż w klinice, może zabrać rodzinę na zagraniczny urlop, w ostatnie wakacje zabrała córkę do Disneylandu w Hong Kongu. Od kiedy Chiny uznały międzynarodowe prawo patentowe, rynek badań klinicznych opanowała gorączka a największe firmy farmaceutyczne zaczęły inwestować setki milionów dolarów. Od roku Xiaohui ma pierwszego, nie chińskiego szefa. Chociaż przyjechał do Chin z Nowego Jorku nie jest Amerykaninem. Jest Polakiem. Taki Polak nie Polak, mieszkał w sześciu krajach i często mówi, ze już nie wie, gdzie tak naprawdę mieszka. Uwielbia chińska kuchnię i uczy się chińskiego. Od momentu jego przyjazdu wszystko się zmieniło.
Taka druga kulturalna rewolucja, tylko w inną stronę. Wszyscy lekarze w firmie uczą się anielskiego i to nie za swoje pieniądze i nie po pracy lecz zaczynają od lekcji z lektorem z Berlitza swój dzień w pracy. Nowy szef często żartuje, że przyjechał tutaj zburzyć „Chiński mur” mówi, że świat jest mały i że akceptowanie globalnego spojrzenia to nie opcja, to konieczność. Ten metaforyczny chiński mur pozostanie nie tknięty jeszcze długo, martwi się Xiaohui, sącząc kolejny łyk herbaty. Najbardziej przekonała się o tym, kiedy nowy szef zabrał ją i kilkoro innych lekarzy do głównej siedziby firmy w New Jersey. Przyjaźni Amerykanie dużo się uśmiechali, chwalili jej znajomość angielskiego, kiwali głowami i mówili, jakie to ważne, że od czasu inwestycji firmy w Chinach chińscy pacjenci będą mieli dostęp do tych samych leków, co amerykańscy chorzy. Wstydziła się powiedzieć, że 60 procent mieszkańców jej kraju, nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, a ci, którzy je mają, mogą sobie jedynie pozwolić na najtańsze generyki, tradycyjną medycynę chińską, ewentualnie zapłacić z własnej kieszeni za importowane leki, których cena wielokrotnie przewyższa średnią miesięczną pensję.
Po licznych służbowych kolacjach, gdzie serwowano niestrawne jedzenie w przemysłowych ilościach z Coca Colą lub tanią, bardzo niedobrą czarną herbatą, szef zabrał ich na kolację do Nowojorskiego Chinatown. Jedzenie było prawdziwe, chińskie, kuchnia wprawdzie kontońska, z południa, ale lepsza niż wszystko, co jadła przez tydzień pobytu w Stanach. Idąc ulicami Chinatown do restauracji słynącej z najlepszej kaczki po pekińsku Xiaohui myślała, że się spali ze wstydu. Zatłoczone i brudne Chinatown ze zwałami śmieci przy krawężnikach w niczym nie przypominało jej rodzinnego miasta. Czy Amerykanie naprawdę myślą, że tak wyglądają Chiny? Odetchnęła dopiero na pokładzie Air China, kiedy stewardessa podała jej filiżankę herbaty, bez pytania, jaśminowej, bo jakiejż by innej?
Cezary Bona

Expat – pochodzi z angielskiego „expatriate”, cudzoziemiec wysłany przez swoją firmę na kilkuletni kontrakt za granice. W odrożnieniu od „gastarbaitera” używa się go do określenia wysoko wykwalifikowanej kadry menadżerskiej (Wyjaśnienie autora)