Patrycja Piekutowska – wybitna skrzypaczka koncertująca po świecie

"Zawsze warto wierzyć, że siła kobiety jest nieograniczona"

patrycja piekutowska2
Patrycja Piekutowska. Foto Cz.Czapliński

Patrycja Piekutowska – wybitna skrzypaczka koncertująca od lat na świecie. Zakochana w Polsce, niejednokrotnie mówi o tym głośno poprzez wykonywanie utworów muzyki współczesnej. Od 1997 roku koncertuje jako solistka. Występowała na recitalach i koncertach symfonicznych w 36 krajach świata, nagrała 12 płyt. Pedagog akademicki i dyrektor oraz pomysłodawca Calisia Music Center.

Jaka jest kobieta sukcesu według artystki światowej sławy?

– Jest to bardzo szerokie stwierdzenie. Według mnie to pewnego rodzaju spełnienie. To znaczy, że człowiek nie goniąc za czymś z przymusu, a kierując się pasją, doskonałym wykształceniem i profesjonalizmem, dokonuje rzeczy ważnych. W osiąganiu sukcesu to jest sine qua non. Ta świadomość, a tym samym i sukces polega na tym, że robi się to, co się uwielbia i kreując wciąż nowe pomysły.

Jakimi zasadami kieruje się Pani w życiu artystycznym?

– Bardzo dużo wymyślam nowych rzeczy, ale tylko takich, które wiem, że są w stu procentach do zrealizowania. Zazwyczaj się nie mylę. To taka diagnoza tego, co można i co byłoby ciekawe. Po pierwsze – nic za wszelką cenę, a po drugie – tylko rzeczy ważne i wartościowe.

Nigdy nie ma w tych pomysłach niczego wizjonerskiego?

– Nie, to są bardzo wizjonerskie rzeczy, tylko że nigdy się nie poddaję. Wymyślam absolutnie rozmaite projekty, ale one udają się z tego powodu, że ja w ogóle nie zakładam, że coś się może nie udać.

Krysztof Wyżyński - patrycja piekutowska
Patrycja Piekutowska. Foto Krzysztof Wyżyński

No i rozumiem, że potem krok po kroku dąży Pani do tego?

– Tak. Tylko ja działam strasznie szybko.

Impulsywnie?

– Ooo, bardzo. Dla przykładu: 14 grudnia podpisałam kontrakt na stanowisko szefa, jeszcze dziesięć dni wcześniej nie wiedząc, że istnieje taki projekt. Zostałam dyrektorem generalnym nowego centrum muzycznego w Warszawie i w ciągu kilkunastu dni zapełniłam kalendarz do czerwca kursami mistrzowskimi, których ideę wymyśliłam. To był właśnie impuls, że chcę stworzyć coś, czego w Warszawie prawie nie ma. Wiedziałam, w co trafić i co w mojej branży jest zawsze fantastyczne i przydatne, czyli edukowanie młodych, zdolnych ludzi przez wybitnych solistów lub wspaniałych muzyków orkiestrowych, którzy są pierwszymi głosami w topowych orkiestrach. Uczą dlatego, że jest to ich ogromna pasja, a nie dlatego, że muszą.

Tutaj tak naprawdę objawiła się umiejętność doskonałej organizacji.

– Muszę powiedzieć, że już od wielu lat uwielbiam coś organizować.

Gdy odbywa się tyle koncertów rocznie, to chyba ta organizacja jest podstawą. Czy w tych działaniach logistycznych ktoś panią wspiera?

– Nie.

PatrycjaPiekutowska-TStyl3
Patrycja Piekutowska

Zaplanować cały rok koncertowy to swego rodzaju wyzwanie!

– Tak, ale po wielu latach to jest pewnego rodzaju rutyna i kwestia przyzwyczajenia. Na przykład w branży rozrywkowej na sukces, czasem bardzo młodej osoby, pracuje wiele osób. U nas tak nie ma. Zawsze to powtarzam, bo to jest taka ciekawostka, o której ludzie w ogóle nie wiedzą, że np. kobieta muzyk klasyczny, czyli tak jak ja, w dobie internetu nie może zagrać w tym samym mieście dwa razy w tej samej sukni. Bo są kanały społecznościowe, zdjęcia, portale, no i po prostu nie wypada. Druga rzecz, jak się jechało na tourneé do Ameryki Południowej, tak jak ja wielokrotnie, bo byłam tam dwadzieścia dziewięć razy, to zanim zaczęła się moda na portale społecznościowe, to na siedem koncertów brałam trzy suknie. Teraz jak mam siedem koncertów, choć jeżdżę zdecydowanie mniej, to zabieram siedem sukni. Facebook nie wybaczy… Dla nas nie szyją projektanci, nie dostajemy niczego za darmo. Nie mam wizażystów i to jest zadziwiające, że każdy, kto jest nawet konferansjerem – kobietą, ma to wszystko zapewnione. My nie mamy tego w ogóle. Jedyny raz, kiedy miałam kogoś do tego celu zatrudnionego, to było w Chinach, i to wcale nie w Pekinie, tylko w zupełnie innym mieście. Ta sala koncertowa akurat miała panią, która się zajmowała malowaniem. To był jeden raz na dziewięćset koncertów. Oczywiście czasem wynajmuję wizażystów, ale trzeba mieć wtedy dużo czasu, a ja go nie mam.

Faktycznie jest to nieprawdopodobne, ale jak przyglądam się różnym koncertom, to artystki wydają się takie piękne…

– To wszystko same robimy. Oczywiście chodzimy do fryzjerów. Natomiast nikt nam tego nie zapewnia, a makijaże prawie zawsze samemu.

A to dziwne, że nie ma takiego urodowego wsparcia.

– Organizatorzy koncertów muzyki klasycznej w ogóle na takie rzeczy nie zwracają uwagi. To jest temat nieistniejący. Oczywiście inaczej wygląda to u artystek operowych, bo tam każdy ma charakteryzację.

Może dlatego, że niewiele jest solistek w Polsce?

– Ale są dziesiątki sal koncertowych z zapełnionymi kalendarzami… Z drugiej strony nasze koncerty nie są medialne. Niejednokrotnie rozmawiałam z różnymi projektantami mody, czy interesowałaby ich współpraca – odpowiedź brzmiała: nie!

To zadziwiające, bo wspierają blogerki różne, i te bardziej znane, i te mniej…

– Byłam raz miło zaskoczona, bo dostałam suknię od wspaniałej projektantki, pani Ewy Ciepielewskiej. Zagrałam w niej w zeszłym roku mój pierwszy koncert po powrocie na stałe do Polski, po dwóch i pół roku mieszkania za granicą.

Pierwszy w Warszawie? Czy w Polsce?

– Pierwszy w Polsce od momentu, kiedy przeprowadziłam się na stałe. Oczywiście po drodze bardzo dużo latałam, nawet za dużo. Dodatkowo byłam profesorem na wyższej uczelni, mieszkając ponad dwa tysiące kilometrów od tej uczelni. Nie było to proste. Ale wszystko udało się zorganizować.

Pochodzi pani z rodziny muzycznej?

– To tylko mama w całej rodzinie. Ale nigdy nie grała w domu. Mama kończyła teorię muzyki i edukację muzyczną. Na fortepianie grała, ale nigdy w domu.

Dlaczego?

– Na co dzień była i jest związana z instytucjami kultury, ale nie jako czynny muzyk.

Ale fortepian w domu był?

– Był i jest od zawsze, ale mama nie grała. Mnie też jakoś nie interesował.

To może dlatego wybrała Pani skrzypce?

– Bardzo możliwe.

Skrzypce to taki piękny instrument, uwielbiany przeze mnie, ale bardzo wymagający, prawda?

– Wybrałam je sama i to zupełnym przypadkiem, choć przypadków ponoć w życiu nie ma! Tak miało być,  historia jest przedziwna. Mając trzy lata, byłam z mamą u znajomych mojej babci w Poznaniu, gdzie pan amatorsko grał na skrzypcach. W pewnym momencie podczas obiadu wyjął skrzypce z szafy. Wcześniej skrzypiec na oczy nie widziałam. Zaczął grać i oczarowało mnie to zupełnie. Powiedziałam mojej mamie, że chcę grać na skrzypcach, co oczywiście jednym uchem wpuściła, drugim wypuściła, bo co trzyletnie dziecko może wiedzieć. Ale pan, który grał, zainteresował się tym, co powiedziałam
i zapytał: „Dlaczego tak powiedziałaś? Przecież taka malutka jesteś”. A ja odpowiedziałam, że to jest instrument, który można mieć blisko serca. No i tak chyba mi zostało. Przy czym moi rodzice zrobili wspaniałą rzecz, bo nie zapisali mnie do muzycznego przedszkola. Chyba nawet wtedy takich placówek nie było, ale niektóre dzieci zaczynały wcześniej chodzić prywatnie na lekcje, a ja nie. Poszłam w wieku siedmiu lat do szkoły muzycznej, ale była to moja suwerenna decyzja. Skrzypce też.

Po pierwsze nie było tak dostępnych zajęć dodatkowych dla dzieci.

– U nas w szkole było wiele dzieci, których rodzice byli muzykami. Wtedy to była taka najbardziej elitarna szkoła muzyczna w Warszawie – na Miodowej, im. Emila Młynarskiego. Fantastyczna szkoła. Rzeczywiście mieliśmy troszkę inaczej. Większość rodziców moich kolegów była muzykami, np. w Filharmonii Narodowej czy w Operze. Paradoksalnie wtedy jeździli oni bardzo dużo po świecie. My mieliśmy kolorowe piórniki w ‘83 roku, dwupoziomowe, mieliśmy kredki, gumki, różne fajne rzeczy, które czyniły nasze życie kolorowym. Rodzice przywozili „Bravo”. To był szał. Mieliśmy jakiś kontakt ze światem. Co ciekawe, mam sporą grupę znajomych, z którymi, dzięki Facebookowi zresztą, utrzymuję bardzo żywy kontakt. Są też klasy, które się ze sobą spotykają, bo ogromna większość z nas została w świecie muzyki. Dobrze nam w zawodach artystycznych, a znamy się ponad trzydzieści lat. Każdy coś fajnego w życiu zrobił. Nie wszyscy związali się z muzyką, ale ta szkoła naprawdę dawała podstawy indywidualizmu. Byliśmy bardzo krótko trzymani przez niektórych nauczycieli, zwłaszcza tych od przedmiotów ogólnokształcących. Niektórzy ze znajomych są aktorami, ci, którzy zostali muzykami, grają solo albo we wspaniałych kwartetach i orkiestrach. Mimo różnych perturbacji życiowych utrzymuję te znajomości od ponad trzydziestu lat. Na przykład z moją najbliższą przyjaciółką Agatą, która jest wybitną polską flecistką.

Wspomniała Pani na koncercie, że jest Pani warszawianką od siedmiu pokoleń. Jaka profesja towarzyszyła rodzinie?

– Zupełnie inna. Akurat mój tata pochodzi z Warszawy, z wielopokoleniowej rodziny. Mama nie pochodzi z Warszawy. Moja prababcia była krawcową, szyła na początku XX wieku przepiękne długie suknie. Pierwszą osobą z rodziny w Warszawie jeśli chodzi o studia wyższe, był mój ojciec. Rodzina wywodzi się ze Starówki.

Pięknie, to wychowała się Pani na Starówce?

– Nie, nie. Tata już po wojnie nie mieszkał na Starówce. Pierwszy dom taty był dokładnie tam, gdzie stoi Pałac Kultury i Nauki. Potem mieszkał na Żoliborzu, moja Mama po studiach również, no i ja właśnie tam się urodziłam. Potem mieszkałam w centrum, potem znów na Żoliborzu, a teraz przeprowadzamy się na Mokotów ze względu na szkołę synka.

Ile ma teraz lat?

– Siedem, jest w drugiej klasie.

Jest Pani w ciąży. Czy już znana jest płeć dziecka?

– Tak, będziemy mieli drugiego synka.

Wróćmy teraz do dydaktyki…

– Prawda jest taka, że miłość do pedagogiki zaszczepił we mnie mój profesor, kiedy studiowałam w Warszawie. Poprowadziłam około dwóch tysięcy godzin lekcji podczas kursów w Polsce, Chinach, Argentynie, Brazylii, Urugwaju i Peru, poza moją pracą na uczelniach. Uwielbiam widzieć radość na twarzach ludzi, kiedy poprzez słowa pedagoga czy to, co się pokazuje, stają się bardziej pewni, lepsi. Staram się bardzo szeroko traktować pedagogikę. Zbieram na pamiątkę listy od moich studentów, kursantów. To, że ktoś ma ochotę usiąść i napisać parę słów później, to znaczy, że coś w nim zostało. Dla mnie najważniejsze jest to, że ktoś pisze, że stał się innym człowiekiem, a nie, że nauczył się „tego czy tamtego”. Trzeba być dobrym psychologiem, jak się uczy!

Co jest najważniejsze?

– Patrzę, co komu potrzebne. Niektórzy są nieśmiali, niektórzy z kolei są zbyt otwarci. Czasem nie zdają sobie sprawy z tego, co mogą, innym z kolei wydaje się za dużo, dlatego trzeba ich przytemperować. Uwielbiam korelować muzykę z historią sztuki. U nas w Polsce tej korelacji nie ma, co jest bardzo dużym mankamentem. Oczywiście w edukacji muzycznej jest historia sztuki, ale nie ma to powiązania z zajęciami z historii muzyki. Jestem pasjonatką historii sztuki.

Czyli wyprowadza Pani młode pokolenie z błędnego przekonania, że historia sztuki to tylko obrazy…

– To jest jedno, a drugie, według mnie ważniejsze, to to, aby wiedzieć, który kompozytor przyjaźnił się z którym malarzem czy innym artystą. Jakie otaczały go nowo powstające budynki i w jakim stylu architektonicznym. Które z dzieł literackich powstawały, na jakie wystawy chodzili artyści, kogo znali, kogo lubili i w kim się kochali. To wszystko kształtuje kompozytora, a o tym się w ogóle nic nie mówi. To jest właśnie moje wielkie marzenie, którego cząstka spełni się dzięki Centrum, którego jestem szefem.

Jakie wyznaczyła Pani cele dla Calisia Music Center?

– To będzie wyjątkowa współpraca z Zachętą dzięki jej wicedyrektor, pani Justynie Markiewicz. Namówiłam ją do projektu, który będzie pozwalał począwszy od jesieni poprowadzić wykłady dla ludzi z całej Polski. Chciałabym skierować je nie tylko do studentów, ale i młodych pedagogów, którzy mają potrzebę kształcenia się. Żeby zobaczyli, jak to jest fajnie, kiedy można powiedzieć komuś o stylu sonaty Debussy’ego, podając mu wachlarz przykładów z malarstwa impresjonistycznego. To jest kompletnie inna rozmowa.

Myślę, że pedagodzy akurat są zatrwożeni zmianami w systemie nauczania…

– Pięć lat temu też nikt o tym nie mówił. Mam fioła na tym punkcie. Wprowadziłam nawet taką fajną tradycję podczas moich kursów, że są spotkania z historii sztuki, które nie tyle prowadzę, co zadaję temat. Na przykład na ostatnich moich kursach w Lusławicach, w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, gdzie regularnie co parę miesięcy prowadzę kursy, zasugerowałam Surrealizm. U mnie na kursach mam młodzież w dużym przedziale wieku – ostatnio między dziesiątym a dziewiętnastym rokiem życia. Każdy miał przygotować biogram kompozytora, który żył w tym czasie, kiedy tworzył wybrany artysta malarz czy rzeźbiarz. Było to fascynujące, przeszliśmy od Marcela Duchampa do Salvadora Dalego, aż po Fridę Kahlo. To była taka plejada nazwisk, że nasze spotkanie  trwało trzy godziny. Młodzież fantastycznie się przygotowała i każdy z zapartym tchem słuchał wypowiedzi innych. Potem mi dziękowali. To bardzo miłe. W młodych ludziach trzeba zaszczepiać fascynację do wielu płaszczyzn sztuki. Jak tego nie ma, to nie mają o czym grać. Można oczywiście grać o życiu Beethovena, bo i tak każdy tego musi się nauczyć w szkole. Ale zawsze lepiej mieć szersze zainteresowania. Jestem niezmiernie szczęśliwa, że w Calisia Music Center, obok kursów mistrzowskich, które będą podstawą, odbędą się jednodniowe warsztaty z przeróżnych dziedzin, które dla muzyka chcącego być obywatelem świata, są niezbędne. Tematami będą savoir-vivre, dress code, sposoby komunikacji, techniki przemawiania, umiejętność umiejscowienia roli marketingu internetowego w rozwoju kariery i inne. Nikt tego nie uczy muzyków, a potykają się oni o takie podstawowe rzeczy i potem jest trudniej zbudować swoją przyszłość w dzisiejszych czasach.
Niewłaściwe przygotowanie strony internetowej czy brak wiedzy o promowaniu się na Facebooku ograniczają przekaz. Ja sama tego nie wiedziałam. Na początku poszłam bardziej w stronę takiej doraźnej informacji. Choć zadziwia mnie Facebook, bo nieważne, ile bym miała wystąpień i wywiadów, to liczba lajków zmienia się nieznacznie. Nie ma to żadnego przełożenia. Albo jest się sławnym, bo się jest modelką, aktorką czy blogerką, albo nie ma szans na „bycie znanym” w internecie.

Podróżowała Pani po całym świecie, mieszkała w różnych miejscach. Jak ocenia Pani polską społeczność?

– Mam szczęście mieć wspaniałe grono znajomych i przyjaciół, staram się zbytnio nie rozglądać na innych. Choć perspektywa się ciut zmienia wraz z miejscem, z którego się wraca. Mam przyjaciół w różnych częściach Polski i zawsze lubię do nich wracać. Staram się nie oceniać, bo Polska przeszła tak wiele. Gdy wracałam z Bukaresztu, który absolutnie uwielbiam, miasta tętniącego życiem dwadzieścia cztery godziny na dobę, ludzie są tam cudowni, ale jeżdżą gorzej niż w Chinach, mają w nosie pieszych, jeżdżą w poprzek, na ukos, do tyłu, do przodu… Jak się stamtąd wraca do Polski, to jest się jak w oazie kultury drogowej. Skądkolwiek się przyjedzie, to jest inna perspektywa. Jak wróciłam z Chin, to wydawało mi się, że w Polsce w ogóle nie ma ludzi. Wracając ze Stanów, gdzie życie jest łatwiejsze, bo tam jest wszystko dla ludzi, a nie przeciwko nim, zazdroszczę właśnie tego. Uwielbiam USA, z rodziną czujemy się tam doskonale. Tam ludzie mają taką ogólną radość życia. Choć wiadomo, że nie wszyscy.

Czy są inne dziedziny, w których Pani się spełnia?

– Tak, niecałe dwa lata temu zostałam Ambasadorem Fundacji „Serce Dziecka”, która istnieje już 10 lat i niesamowicie prężnie pomaga dzieciom z wadami serca i ich rodzicom. To bardzo szeroka działalność i wielkie sukcesy. W ciągu niecałego półtora roku dzięki koncertom Otwarte Serca, które wymyśliłam, udało mi się dorzucić małą cegiełkę do działań Fundacji znajdując partnerów na zakup sprzętu wartego w sumie ok 700 tys zł. Oczywiście to jest malutka kropelka w porównaniu z tym, co robią wielcy ludzie, jak Jerzy Owsiak, który jest jakimś cudem świata.

Mimo nagonki na WOŚP?

– Niech ktoś pójdzie sobie do szpitala. Nie ma takiego miejsca, żeby nie było serduszka, czy jest to OIOM, czy sala pooperacyjna, czy inne oddziały. Wszędzie… Dlatego jak się okazało, że mogę się też przydać w takiej dziedzinie, ponieważ wcześniej moje dziecko potrzebowało pomocy i dostało ją na światowym poziomie, to poświęciłam temu mnóstwo czasu. Koncerty „Otwarte serca” dla Fundacji Serce Dziecka organizowałam z Bukaresztu. Wisiałam osiem godzin na telefonie i e-mailu. Szukałam fundatorów na zakup sprzętu. Organizowałam salę. To jest po to, żeby połączyć świat muzyki klasycznej ze światem biznesu. Wszyscy zrobili wszystko w prezencie i były to wydarzenia na bardzo wysokim poziomie artystycznym i organizacyjnym. Będą następne.

Jest w nas ludziach chęć pomocy…

– Oczywiście. Dla mnie wspaniałym przykładem, poza WOŚP-em, jest taka akcja sprzed półtora roku, kiedy jednej dziewczynce odklejała się skóra z powodu jakiejś strasznie rzadkiej i ciężkiej choroby. Zebrano dla tego dziecka bodajże parędziesiąt milionów złotych w niezwykle krótkim czasie. To było niebywałe. Dziewczynka jest na leczeniu i ma się coraz lepiej. Mnie się udało zupełnie przypadkiem skontaktować z jej mamą, bo kiedy usłyszałam, że są akurat w klinice w Salzburgu, a tam mieszka moja znajoma, która jest śpiewaczką, to skontaktowałam się z nią, aby i ona im pomogła. Czekali cztery godziny w korytarzu na jakąś wizytę, a ona im to załatwiła w pięć minut. Zaprosiła ich do domu na obiad. Co ciekawe, pół roku później był chłopczyk też z taką chorobą i dla niego też pieniądze się zebrały. Polacy są cudowni w takich rzeczach.

Czy my jako Polki mamy cechy, które nas wyróżniają na świecie?

– Bez dwóch zdań – tak. Wszystkie kobiety w Polsce, które do czegoś doszły, osiągnęły to poprzez fascynujący sposób myślenia. Uwielbiam obserwować kariery różnych kobiet ze świata nauki czy sztuki. To są postacie, które małymi kroczkami dochodziły do ogromnych sukcesów. Uważam, że kobiety, które są prezesami w wielkich firmach, są fenomenalne. Jeżdżą na różne konferencje, sympozja po całym świecie, mówią w wielu językach, co jest dziś niezbędne. I są znakomitymi fachowcami w swoich dziedzinach. Kobieta Polka to tak naprawdę osobny gatunek. Uważam, że możemy góry przenosić. Ale jest też druga strona medalu. Są kobiety, które w ogóle nie są wykształcone, nie robią ważnych medialnie rzeczy, ale są fantastycznymi matkami. Bez wątpienia Polki są szalenie odważne i to widać
w dziedzinie sportu czy sztuki. Wystarczy na przykład spojrzeć na Olgę Boznańską czy Helenę Rubinstein. Urodziły się w Krakowie, a później znał je cały świat i to było ponad 100 lat temu

Czy były w Pani karierze trudne chwile?

– Tak, ale nie lubię do tego wracać. Zawsze miałam swoją publiczność, która wspierała mnie w trudnych artystycznie chwilach. Tego się nie da zabrać żadnemu artyście. Gdy byłam w Chile, gdzie grałam trzykrotnie na przestrzeni sześciu lat, okazywano mi wiele wdzięczności. Podchodzili do mnie ludzie, mówiąc że czekali dwa lata na kolejny koncert. Był taki pan, który miał sześć moich płyt, znalezionych gdzieś przez internet. To są chwile, dla których warto żyć.

Dla kontrastu chciałam zapytać o tę najpiękniejszą chwile w życiu.

– Bez wątpienia narodziny syna. Nic się z tym nie równa. Kiedy się urodził, zaczęło się od nowa moje życie. Jest jego sensem.

Jak syn znosił zmiany mieszkaniowe i przeprowadzki z kraju do kraju?

-Genialnie. On wchłania jak gąbka. Mamy taką zasadę z mężem, wymyśloną przez nas, o której jak słyszeli znajomi, to się w głowę pukali, a jednak nam potem to procentowało. Jak syn miał siedem miesięcy, polecieliśmy do Stanów i zjechaliśmy samochodem całą Florydę. Mieliśmy jego łóżko turystyczne, jego własną pościel, buteleczki, więc gdziekolwiek by się budził, pierwsze co widział, to były jego rzeczy. Uważam, że to jest bardzo ważne, żeby zabrać ze sobą kawałek życia dziecka. Urodził się w Polsce, jak miał sześćdziesiąt dni, to przeprowadziliśmy się do Moskwy na rok, potem przenieśliśmy się do Polski, gdzie był trzy i pół roku. Potem wyprowadziliśmy się do Bukaresztu, poszedł do brytyjskiego przedszkola, potem do szkoły. Potem się stamtąd wyprowadziliśmy i wróciliśmy tu.

Czyli jest dwujęzyczny?

– Tak, kontynuuje naukę w anglojęzycznej szkole.

A gdzie się państwo poznali?

(Śmiech) Na ulicy – dlatego, że mąż został poproszony, aby mnie odwieźć na koncert organizowany przez klub Rotary, którego był członkiem. Pytali, kto może panią artystkę zawieźć na koncert. No i on się zgodził. Jedenaście dni później zamieszkaliśmy razem. Dla nas jesteśmy rekordzistami przeprowadzek. Najpierw do Moskwy, potem do Polski, w Bukareszcie zmienialiśmy raz mieszkanie, potem do Polski i teraz znowu się przeprowadzamy.

Które z tych miejsc wspomina Pani najcieplej?

– Warszawa jest najważniejsza. Mój syn też to powie. On był już w dziewiętnastu krajach. Bardzo dużo go zabieramy w świat. Uwielbia podróżować, ale nigdy nie zabieram go w podróże służbowe. Znam mamy, które nie rozstają się ze swoimi dziećmi. Nagrywają z nimi płyty, jeżdżą na koncerty. Ja tego w ogóle nie uznaję. Wiem jedno: nie chciałam, żeby mój syn był muzykiem. Mimo że perfekcyjnie czysto śpiewa, ma poczucie rytmu, zresztą jest wielkim fanem Michaela Jacksona, i to do tego stopnia, że zna ponad trzydzieści piosenek. Tańczy fenomenalnie, ogląda teledyski. Również byłam wielką fanką Michaela Jacksona, ale ja to byłam przy nim „pikuś”. Antosia w ogóle nie interesuje granie na instrumencie i cieszę się z tego, ponieważ uważam, że facet powinien coś innego w życiu robić. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Nie chcę oczywiście obrazić moich kolegów muzyków.

Może to przekonanie wyniosła Pani z domu?

– Mój dom nie był domem muzycznym de facto. Ja również, podobnie jak mama, nigdy nie ćwiczę, kiedy w domu jest rodzina.

Nie wyznacza Pani dla syna kierunku?

– Nie, nie, ale już widać, że on jest dobry w językach i matematyce. To jest wulkan energii. Zacytuję tu rozmowę z profesorem Bohdanem Maruszewskim, wspaniałym kardiochirurgiem, który operował Antosia. Mówię: „Panie profesorze, jaką mu pan tę zastawkę wstawił? Przecież on jest nie do zatrzymania! Pani Patrycjo, jest jeszcze coś takiego jak geny, a tego się nie da oszukać”.

Jakie ma Pani marzenia?

– Żeby mój drugi dzidziuś był zdrowy zawsze i żebyśmy mogli byś spełnieni i szczęśliwi.

A zawodowo?

Nie mam. Jestem tak spełniona w tym co robię, że jest mi wszystko jedno, gdzie zagram. Na tym etapie życia nie ma to dla mnie znaczenia. Jest dobrze tak jak jest.

Jaką ma Pani radę dla kobiet, które chciałyby osiągnąć sukces?

– Przede wszystkim wiedzieć, w czym się jest dobrym.

Czasami jednak stoimy na rozdrożu i nie wiemy, co dalej zrobić.

– Trudno mi się do tego odnieść, bo nigdy się nad czymś takim nie zastanawiałam. Zawsze wiedziałam, że będę grała. Obserwuję natomiast moich różnych przyjaciół i widzę, jak szybko można odmienić swoje życie. Jedna z moich przyjaciółek pracowała w ogromnej korporacji na wysokim stanowisku, pracowała kilkanaście godzin na dobę. Była dobra w tym co robiła, zarządzała ludźmi. Jeździła po całej Polsce. Z dnia na dzień podjęła decyzję o zakończeniu pracy. Odeszła, została coachem. Dalej jeździ po całej Polsce, ale pracuje dla siebie. Inna moja przyjaciółka pracowała w różnych branżach i dosłownie cztery–pięć miesięcy temu usiadła i namalowała swój pierwszy obraz na płótnie. Fantastyczny zresztą. Byłyśmy razem na pewnej aukcji, wspomagającej chorego chłopca, i tam te obrazy się sprzedały. Myślę, że trzeba się bardzo wsłuchać w siebie. Człowiek ma gdzieś taką tajemnicę.

Nigdy nie wiadomo, co w nas drzemie.

– I to jest fantastyczne.

Redaktor naczelna: Monika Rebelak/Obcasy.pl