Uchodźcy i wygnańcy – Chuck Palahniuk

uchodxcy i wygnancy

„Uchodźcy i wygnańcy” (Fugitives and Refugees) Chucka Palahniuka to jedyny w swoim rodzaju, niezawodny, a przede wszystkim autobiograficzny przewodnik po Portland w stanie Oregon – mieście otwartym na wszelkie ludzkie zachcianki i słabości. 



Tytuł: Uchodźcy i wygnańcy
Autor: Chuck Palahniuk
Tłumacz: Maciej Potulny
Rok wydania: 2008
ISBN: 978-83-60979-07-5
Okładka: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 224
Format: 125 x 195
Cena: 32 zł
Opis:
„Uchodźcy i wygnańcy” (Fugitives and Refugees) Chucka Palahniuka to jedyny w swoim rodzaju, niezawodny, a przede wszystkim autobiograficzny przewodnik po Portland w stanie Oregon – mieście otwartym na wszelkie ludzkie zachcianki i słabości.
Ta zaskakująca lektura daje niepowtarzalną okazję, by z autorem Fight Clubu spacerować śladami jego książek i bohaterów po metropolii, w której dojrzewał jako pisarz. Lektura fascynująca i przydatna – oprócz mnóstwa smakowitych anegdot na kartach przewodnika znalazło się nie mniej praktycznych porad nie tylko dla zwiedzających.
Portland Palahniuka, od centrum aż po odległe przedmieścia, okazuje się być swoistym gabinetem osobliwości, na który składają się niezwykłe miejsca, zdarzenia i ludzie ogarnięci pasją lub szaleństwem – odszczepieńcy i uciekinierzy. Każdy znajdzie tu coś dla siebie i dla każdego znajdzie się tu miejsce, choćby był do znudzenia zwyczajny, albo fascynująco odmienny.

Portland jest miastem o wielu tożsamościach, któremu nie do końca można ufać, ale w którym bez wątpienia można całkowicie się zatracić.

Kiedy pierwszy raz stałem się ofiarą ataku chuliganów, Gina od razu zapytała, czy któryś z nich nie miał przypadkiem na imię David. Wszystkie nieszczęśliwe zdarzenia przypisywała zjawisku, które nazywała „klątwą Davidów”.
Ostatniego mężczyznę z długiej listy Davidów poznała dzięki ogłoszeniu w rubryce towarzyskiej. Umówili się na kawę i uznała, że jest całkiem słodki – dość słodki, by po kilku dniach zaprosić go do siebie na kolację. Gina mieszkała na ostatnim piętrze Hadley House Apartments na skrzyżowaniu SW Salmon Street i Twentieth Avenue. Ja mieszkałem na drugim piętrze w tym samym budynku. Ściany były tak cienkie, że każdej nocy słyszałem co najmniej trzy różne programy telewizyjne, które oglądali moi sąsiedzi.
Autorka Katherine Dunn ma rację, kiedy mówi, że tutaj każdy zakręt ulicy ma swoją historię. Zaatakowano mnie na rogu SW Alder Street i Fifth Avenue – tam, gdzie teraz jest „Red Star Grill”. Był piątek wieczór, wyszedłem z siłowni po zachodzie słońca i wracałem do domu tą drogą. Nagle obskoczyło mnie kilku młodych gości. Byli czarni i nosili czarne bluzy z kapturami. Pierwszy uderzył mnie pięścią w szczękę tak mocno, że przewróciłem się na bok, rozbijając głowę o chodnik.
Ktoś krzyknął:
– Dwadzieścia pięć punktów!
Potem za każdym razem, kiedy dosięgnął mnie kopniak w głowę albo plecy, słyszałem okrzyki: „Dziesięć punktów!” albo „Dwadzieścia punktów!”, jeśli kopniak był wyjątkowo silny lub trafił w twarz. Całe zajście nie trwało dłużej niż jeden cykl świateł na przejściu dla pieszych. Potem napastnicy uciekli, a ja wstałem i krzyczałem za nimi. Wtedy wrócili i zaczęli mnie gonić, więc ruszyłem w stronę świateł i ludzi na W Burnside Street.
Tego samego wieczoru Gina postanowiła ugotować kolację dla swojego najnowszego Davida. Zjawił się punktualnie, usiadł na sofie, a ona dała mu kieliszek wina, żeby się napił, zanim kolacja będzie gotowa. W jej mieszkaniu kuchnia i salon były oddzielone, więc mogli ze sobą rozmawiać, ale się nie widzieli.
Kiedy po bójce zadzwoniłem na policję, dyżurny oficer opieprzył mnie, bo nie zgłosiłem się do szpitala. Warto zapamiętać to sobie na przyszłość, jeśli ktoś ma zamiar spacerować po centrum Portland. Policjant nazwał zajście „bestialską napaścią” i zaproponował, żebym wypełnił stosowny formularz, który będę mógł odesłać pocztą.
Zamiast iść do szpitala, zadzwoniłem do Giny z budki telefonicznej na rogu NW Fourth Avenue i Davis Street – tej, która wygląda jak chińska pagoda.
W tym samym czasie Gina dopiła kieliszek wina i wyszła z kuchni. Miała na sobie fartuszek z falbankami, pikowane rękawice kuchenne i niosła półmisek parującej lasagne. Wcześniej upewniła się, że lakier na włosach dobrze się trzyma, a szminka się nie rozmazała. Weszła do pokoju, mówiąc:
– Kolacja gotowa.
Drzwi do mieszkania stały otworem. Były otwarte na oścież, a najnowszy David ulotnił się bez śladu. Pusty kieliszek stał na stoliczku do kawy. Na sofie leżał egzemplarz „Cosmopolitana” otwarty na stronie z ilustrowanym artykułem o waginach. Na klatce schodowej zatrzymała się jakaś staruszka sąsiadka i z workiem śmieci w ręce przyglądała się Ginie.
Nowa sofa Giny była cała upstrzona gęstymi, dużymi plamami spermy.
Gina stała jak wryta, wdychając zapach lakieru do włosów i parującej, domowej lasagne.
Starsza pani wreszcie drgnęła i zapytała:
– Gina, kochanie, wszystko w porządku?
W tej samej chwili zadzwonił telefon.
Właśnie dlatego nigdy nie dotarłem do szpitala. Przez parę tygodni nie mogłem niczego gryźć zębami trzonowymi. Policzki miałem tak obolałe i poharatane od wewnątrz, że tylko skubałem jedzenie. Ale tamtego wieczoru, gdy siedziałem w budce telefonicznej, która udawała pagodę, a Gina opowiadała mi o swojej przygodzie i przycupnąwszy na skraju sofy przesiąkniętej spermą, snuła teorie o „klątwie Davidów”, nie zważałem na ból i musiałem się roześmiać.
(s.65-66)