Póki śnieg nas nie rozłączy. Alek Rogoziński

I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz że cię nie opuszczę... aż do śmierci.

Róża Krull jest kompletnie załamana! To, co wydarzyło się na dzień przed planowanym ślubem, jest czymś, czego nikt się nie spodziewał, zwłaszcza ci, którzy śledzą przygody tej zawsze uśmiechniętej i szalonej bohaterki komedii kryminalnych autorstwa Alka Rogozińskiego. Mówiono już o niej w kontekście przynoszenia na ołtarz sukni z welonem, a tu nagle – dramatyczne porzucenie przed samym ślubem… Czy na pewno?

Róża Krull otrzymuje tajemniczy liścik od niejakiego nastolatka, reprezentanta postaci rodem z bajek dla dzieci. Wszystko wskazuje na to, że jej przyszły małżonek został porwany! Jak sobie z tym poradzi sławna autorka powieści kryminalnych? Alke Rogoziński, wydawany przez Skarpę Warszawską, zaprasza czytelników do zapoznania się z szóstym tomem przygód Róży Krull!

To miała być najszczęśliwsza chwila w życiu Róży Krull! Suknia z welonem była gotowa, a w urzędzie czekała jej rodzina i przyjaciele. W eleganckiej restauracji gotowano już weselne uczty. Jednak do pełni szczęścia brakowało jednego elementu: pana młodego. Kto i dlaczego porwał narzeczonego Róży? Krull rozpoczyna śledztwo, wspierana przez dobrze znane fanom pisarza postacie, a także zupełnie nowe postaci, z każdą charakteryzującą się barwną osobowością, pełną groteskowych i zabawnych cech.

ROZDZIAŁ I

UŚMIECH NA WAGĘ ZŁOTA

Cztery miesiące później

Rzadko kiedy zdarzało się, aby Róża Krull była smutna.
Ludzie otrzymują od Matki Natury różne dary i w ramach owego rozdawnictwa pisarce trafiło się poczucie humoru oraz optymizm w ilości hurtowej. Mogłaby nimi spokojnie poobdzielać kilka osób, a i tak dla niej zostałoby jeszcze sporo. Jej otoczenie z biegiem czasu przyzwyczaiło się do tego, że każdą, nawet najbardziej tragiczną, informacją Róża martwi się w porywach do kilkudziesięciu minut, po czym zaczyna znajdować w niej jakiś pozytywny aspekt, albo też ją bagatelizować, nie tracąc przy tym dobrego nastroju. Owa zasada obejmowała wszelkie dziedziny życia i prawie wszyscy bliscy pisarki uważali, że takie podejście do rzeczywistości jest jedną z jej największych zalet.
Jedyny wyjątek w tym gronie stanowiła mama Róży. Wyraziła ona bowiem kiedyś życzenie, aby córka udała się z nią w charakterze „plus jeden” na pogrzeb kuzyna, który jadąc rowerem, usiłował wymusić pierwszeństwo na TIR-ze, w wyniku czego, jak to zaprotokołowała początkująca policjantka, „na miejscu wypadku nie szło się połapać w częściach kadłuba denata”. Róża dzielnie przetrwała mszę pogrzebową, starając się nie zwracać uwagi na kazanie księdza, który najpierw nazwał jej kuzyna „oazą spokoju”, choć ów słynął na pół miasteczka z pieniactwa tudzież awanturnictwa i nawet przez wyjątkowo życzliwą ludziom naczelniczkę poczty tytułowany był uprzejmym mianem Lucyfera, następnie zaś stwierdził, że nieboszczyk „zostawił po sobie nieutuloną w żalu rodzinę”, co nieco się gryzło ze zdaniem wygłoszonym przed kościołem przez świeżą wdowę, brzmiącym: „Może w piekle go zniosą, bo tutaj to już wszyscy go mieli po dziurki w nosie”. Kiedy jednak w czasie pochówku jeden z grabarzy zaczął nucić pod nosem: „I raz, i dwa, i trzy, i w górę serca, wielki cis”, a ciotce denata wiatr zerwał z głowy ogromny kapelusz z rondem o obwodzie koła młyńskiego, która to ozdoba miotana podmuchami na skalę halnego trafiła wprost w siedzącą na drzewie i przyglądającą się pogrzebowi wronę, ta zaś nieco ogłuszona spadła wielebnemu na głowę w momencie, kiedy wypowiadał on słowa: „Wyzwól go z więzów śmierci i daj mu udział w radościach raju z Twoimi świętymi”, Krull dostała takiego ataku śmiechu, że o mało co nie wpadła do grobu. Po wszystkim doczekała się więc gniewnego zapewnienia rodzicielki, że „to był ostatni pogrzeb, na który ją zabrała”.
Jednak od chwili kiedy jej narzeczony zniknął i to w dniu, w którym miał jej powiedzieć „tak”, a potem wsunąć na palec obrączkę, Róża straciła cały swój życiowy optymizm. Jej najbliżsi, początkowo przekonani, że z biegiem czasu melancholia pisarki minie, powoli zaczynali oswajać się z faktem, że dawna pogoda ducha Krull odeszła do historii, a ich samych czeka ponura egzystencja przy kimś, kto duchowo stał się żeńskim odpowiednikiem bohatera „Harry’ego Pottera”, Severusa Snape’a. Wizualnie Róża też poszła w jego ślady, zamieniając swoje pstrokate, radosne kreacje na czarne płachty albo porozciągane bluzy i swetry w tymże samym żałobnym kolorze. Po kilku miesiącach grono znajomych, próbujących ją jakoś pocieszyć, wydatnie się zmniejszyło, czemu nie należy się dziwić, zważywszy na fakt, że wyciągnięta raz bez mała przemocą na jesiennego grilla autorka sprawiła, że wieczorem wszyscy biorący w nim udział, łącznie z kotem, zaczęli wykazywać początkowe objawy depresji, w wyniku czego większość spiła się na smutno, a osowiały czworonóg odmawiał konsumowania swojej ulubionej pasty z makreli jeszcze przez trzy dni po imprezie.
Ostatecznie po jakimś czasie przy pisarce zostały tylko cztery osoby. Jej gosposia Cecylia, uważająca, że Krull powinna codziennie zmawiać modlitwę do Świętej Moniki, która też żyła w wiecznym smutku po tym, jak jej syn odwrócił się od wiary i zaczął prowadzić hulaszczy tryb życia, ewentualnie do Świętej Anastazji, patronki wdów, przy czym tego ostatniego nie była pewna, bo w sumie Róża wdową formalnie nie była.
Drugą towarzyszką pisarki była jej koleżanka po piórze, Miłka Wężowska, wychodząca z założenia, że chorą duszę może uleczyć jedynie najedzone ciało i w związku z tym kombinująca na poczekaniu coraz bardziej oryginalne potrawy, które miały działać terapeutycznie, a które jedynie zwiększały zawartość owych rozciągniętych swetrów i bluz, preferowanych obecnie przez Różę.
Trzecim opiekunem Róży był jej przyjaciel Mario, przekonany, że powinna zastosować metodę „klin klinem” i nieustannie namawiający ją, żeby założyła sobie aplikację randkową, bo nawet jeśli się z nikim nie umówi, to przynajmniej pośmieje się ze zdjęć, jakie zamieszczają tam „paszczury przekonane, że są Bradem Pittem”. I wreszcie czwartą osobą, dzielnie trwającą przy boku Krull, był jej agent Pepe, który uznał, że aktualna postawa jego pracodawczyni jest dla niego wyzwaniem od losu i próbą przetestowania, kto w historii wykazał się większą cierpliwością: on czy Święty Szymon. I choć początkowo Pepe był przekonany, że sromotnie przegra ze świętym, który wlazł na słup i siedział na nim przez czterdzieści lat, to teraz jego kamienna pewność siebie powoli kruszała, bo też i nic nie wskazywało na to, aby humor Róży miał się kiedykolwiek polepszyć i to mimo że wypróbował na niej już wszystkie swoje sztuczki, od łagodnej perswazji począwszy, a na furiatycznym fochu skończywszy. Fakt, że Krull nijak nie zareagowała nawet na jego dąsa, połączonego z okrzykiem: „Rób, co chcesz! Ja już mam tego dosyć! Więcej nie będę tu przychodził!”, świadczył o tym, że stan pisarki był o wiele, wiele gorszy, niż można się było spodziewać. Idący właśnie na spotkanie ze swoją pryncypałką Pepe przed jej drzwiami ciężko westchnął, po czym z rezygnacją zapukał, a po chwili lekko odetchnął, widząc, że drzwi otwiera mu gosposia pisarki.
– Jakże miło pana widzieć, panie Pawełku! – Cecylia wykonała zapraszający gest, po czym wpuściła go do niewielkiego, ale za to znajdującego się w samym centrum stolicy, mieszkania Krull. – Jaki pan piękniutki! Za każdym razem, kiedy pana widzę, to pan coraz bardziej ładniutki. I tak zawsze elegancko ubrany. Całkiem jak Święty Eligiusz, który zanim został duchownym, był dworzaninem króla Francji i zasłynął z najbardziej wykwintnych kreacji, a teraz jest patronem między innymi takich elegancików jak pan!
Pepe nawet nie drgnęła powieka, doskonale bowiem wiedział, że gosposia Róży ma na blachę wykute życiorysy wszystkich świętych i porównanie do któregokolwiek z nich jest w jej ustach największym z możliwych komplementów.
Obdarzył ją więc dziękczynnym uśmiechem, choć swoim zdaniem po dwóch godzinach joggingu, godzinie walki z zepsutym silnikiem Stefana oraz półtoragodzinnym oczekiwaniu w kolejce w ZUS-ie prezentował się wypisz wymaluj jak zużyty czajnik.
– Jak nasza królewna się dzisiaj miewa? – zapytał za to cicho. – Choć trochę lepiej?
Cecylia pokręciła głową, tracąc od razu uśmiech.
– Niestety, nie – odpowiedziała z żalem. – Z rana usiłowałam kolejny raz pocieszyć ją przypomnieniem opowieści o Hiobie, ale to też nic nie dało.
Pepe, który pomyślał, że w ramach pocieszenia Cecylia równie mogłaby czytać Róży kolumnę z nekrologami, ugryzł się w język, żeby nie zadać pytania, dlaczego gosposia koniecznie uparła się wpędzić pisarkę do grobu.
– Pepe! – Z kuchni wyjrzała Miłka. – Co ty tu robisz?! Przecież dzisiaj to ja miałam spędzić z Różą wieczór!
– Serio? – Kwiatek podszedł do Wężowskiej, po czym zręcznie uchylił się od jej pocałunku. – Masz coś na twarzy. Jakiś smar?
Miłka przeciągnęła palcem wskazującym po ustach.
– To nie smar, tylko tłuszczyk, którym podlewamy gąskę – poinformowała go radośnie. – Nie czujesz, jak ładnie pachnie?
– Mam katar – westchnął Pepe. – Jedyne, co się przez niego przebija, to zapach niektórych ludzi w tramwaju.
– Nie przyjechałeś Stefanem? – zdziwiła się Miłka, po nieskutecznej próbie pocałunku, obdarzając go przyjacielskim
stuknięciem w ramię. – Co się stało?
– Coś mu trachnęło pod maską – odpowiedział Pepe, wzruszając ramionami. – Usiłowałem dowiedzieć się co i chyba popsułem go do reszty. Jutro z rana przyjadą i go odholują do warsztatu. Musiałem się przesiąść do komunikacji miejskiej i po kilku przejazdach doskonale rozumiem Mariah Carey, która kiedyś powiedziała, że raz jechała autobusem i doznała takiej traumy, że już więcej tego nie powtórzy. W pewnym momencie zacząłem się zastanawiać, czy aby stoisko z mydłem, żelami pod prysznic i antyperspirantami to nie jest ułuda szatańska, skoro ja je widzę bez żadnych problemów, a ci ludzie z autobusów najwyraźniej nigdy tam nie trafili.
– No nie wiem – wtrąciła z lekkim niesmakiem Cecylia. – Królowa Izabela Kastylijska podczas oblężenia Grenady przez jej męża Ferdynanda, ślubowała Stwórcy, że nie będzie się myć i zmieniać koszuli, dopóki jej mąż nie pokona innowierców. I choć trwało to kilka lat, słowa dotrzymała.
– Sugerujesz, kochana, że w autobusach i tramwajach jeżdżą żony i mężowie współczesnych rycerzy? – z głębi mieszkania rozległ się głos Mario, który jako jedyny przeszedł kiedyś na „ty” z gosposią Róży, bo nie uznawał innej formy zwracania się do kogoś, z kim przebywał dłużej niż kwadrans. – Cóż, twoim zdaniem, mają oni teraz oblegać? Poza Zarą w pierwszym dniu wyprzedaży?! W sumie to też Hiszpania, jak Grenada. Witaj, Pepe… – Kosek podszedł do agenta i uścisnął mu prawicę.
– Jesteśmy w komplecie? – zdziwił się Pepe.
– Yhm… – Mario pokiwał głową. – Też się pomyliłem.
– Cóż za zrządzenie losu! – wykrzyknęła Cecylia. – To musi coś oznaczać! – Na pewno smaczną gąskę – rzekła Miłka, otwierając piekarnik i z nieskrywanym zachwytem patrząc na jego zawartość.
– Skórka już dochodzi. Jeszcze jakiś kwadransik i będzie można podawać. Ziemniaczki wstawione, zrobi się purée.
I suróweczka też gotowa. Buraczki z jabłuszkiem.
– A ty ostatnio przerzuciłaś się z horrorów na literaturę dziecięcą? – zdziwił się Pepe.
– Czemu? – Miłka oderwała wzrok od piekarnika i popatrzyła na niego pytająco.
– Wszystko zdrabniasz – wyjaśnił Pepe. – Gąska, skórka, kwadransik, ziemniaczki, suróweczka, buraczki. Jedno z dwojga, albo zaczęłaś pisać bajki, albo dziecinniejesz, choć to trochę za wcześnie.
– Oj tam, oj tam. – Miłka machnęła ręką. – Jakoś przy jedzeniu przychodzi mi to samo z siebie. Sam wiesz, że sałatka z buraków brzmi mniej smakowicie niż sałateczka z buraczków. Nie mówiąc już, że skóra z gęsi rodzi kanibalistyczne skojarzenia. Skórka jest znacznie apetyczniejsza.
– On nie mówi skórka – Mario uśmiechnął się złośliwie – tylko zest. Widziałem w jego ostatniej książce kucharskiej.
– A zest to nie anglicyzm? – zdziwiła się z niewinną miną Miłka. – Niemożliwe, żeby używał tego słowa ktoś, kto zrobił nam kiedyś karczemną awanturę, że nie mówi się randomowy, tylko przypadkowy…
– Zejdźcie ze mnie z łaski swojej, dobrze? – poprosił Pepe. – Zest mówi się u mnie na Śląsku i tylko na tartą skórkę z owoców. To jest ukłon w stronę miejsca, gdzie się urodziłem.
– I którego nie znoszę prawie tak jak Bułgarii – mruknął pod nosem Mario, pomny tego, że każde skojarzenie z owym krajem działa na Pepe jak płachta na byka albo jak na niego samego zdanie: „postanowiłam dzisiaj przed snem nie zmywać makijażu”.
– Słucham? – Pepe skierował na niego pytające spojrzenie.
– Nic, nic! – zapewnił Mario. – Tak sobie mamroczę…
– Żeby ci od tego język nie odpadł – rzekł mściwie Pepe, po czym znów popatrzył na Miłkę. – Ale po co ta gęś? Przecież dzisiaj nie wypada Świętego Marcina?
– A bo to tylko wtedy można upiec gąskę? – zdziwiła się Miłka. – Przypomniało mi się, że kiedyś pojechałyśmy z Różą na jakąś imprezę literacką, już za cholerę nie pamiętam jaką, i tam podali nam właśnie gęsinę. Róża stwierdziła, że to jej ulubiony drób. Postanowiłam sprawić jej przyjemność.
– Chwalebne – przyznał Pepe, w duchu próbując zdusić myśl, że większą część owej przyjemności Wężowska pochłonie sama, tak jak wszystkie poprzednie dania, które przygotowywała dla przyjaciółki.
– Nie chwalebne, tylko durne – wtrącił Mario.
– A to niby czemu?! – oburzyła się Miłka.
– Bo skoro nie poprawiło jej nastroju to coś okropnego, czarnego we flaku…
– Kaszanka – podpowiedziała szybko Wężowska, wyłapując zdziwiony wzrok Pepe – z cebulką.
– Z toną cebuli – sprostował Mario. – Skoro nie poprawiły jej nastroju te białe mączne kloce wielkości pięści…
– Kartacze – znów pospieszyła z wyjaśnieniem Miłka.