Pory Roku. Boris Akunin jako Anna Borisowa w książce

Jest koniec marca 1918 roku. Aleksandryna ma dopiero trzynaście lat, jednak ten rok zapamięta na zawsze na zawsze.

Pory Roku. Boris Akunin jako Anna Borisowa w książce
premiera już 5 czerwca
ANNA BORISOWA podbiła serca rosyjskich czytelników. Nikt nie wiedział kim jest błyskotliwa debiutantka.
Dopiero niedawno okazało się, że to BORIS AKUNIN.
Jest koniec marca 1918 roku. Aleksandryna ma dopiero trzynaście lat, jednak ten rok zapamięta na zawsze na zawsze.
To czas jej pierwszej miłości ale i politycznej inicjacji – rosją targają niepokoje, rozpoczyna się wojna domowa, która odmieni wszystko, raz na zawsze…

Dlaczego warto sięgnąć po książkę?
Napisana z rozmachem
Powieść rosyjska w najlepszym wydaniu
Historia miłości, połączona z opowieścią o kruchości życia i tęsknocie za wiecznną młodością…

WIERA
– „Poryroku”? – Chłopak siedzący w kasie powtórzył nazwę
jako jedno słowo, z akcentem na ostatniej sylabie. –
C’est pas loin.
Vouz allez tout droit. Puis vous tournez légerement a gauche, et apres
c’est affi che ´… De rien
*
.
Powiedział też (Wiera ze swoim kulejącym francuskim dopiero
po chwili zrozumiała, co znaczy
refl et de soleil
):
– Jednak są piękne kobiety na świecie. Ależ pani ma uśmiech. Jak
słoneczny zajączek. Pewnie nigdy nie nachodzą pani smutne myśli.
– Nigdy, przenigdy – roześmiała się Wiera, przysłuchując się
wewnętrznemu tykaniu.
Francuzów nie bez przyczyny uważa się za mistrzów świata w prawieniu
komplementów. Przecież wcale jej nie podrywa. To nie miałoby
sensu. Ona zaraz wsiądzie do samochodu, odjedzie i więcej się
nie spotkają. Po prostu wprawił ją w dobry nastrój. Bezinteresownie.
Tykanie było ciche, rytmiczne. Wystarczy założyć słuchawki,
włączyć muzykę i nie będzie go słychać. Nie ma się czym niepokoić.
Wszystkiemu winne lot i perspektywa jazdy samochodem.
* To niedaleko. Proszę jechać prosto. Potem kierować się w lewo, a dalej będą
drogowskazy… Nie ma za co (fr.).
10
Wiera miała prawo jazdy dopiero od pół roku i wciąż jeszcze
stresowała ją rola kierowcy. A co dopiero na nieznanej trasie, w obcym
kraju.
Za kierownicą wylądowała za sprawą Bierzina. Stwierdził, że
w jej pracy brak samochodu to czysty masochizm – nie omieszkał
użyć przy tym jednego ze swoich ulubionych powiedzeń. Ma na
ten temat całą teorię. Dopóki Rosjanie nie wyleczą się ze swoich
masochistycznych ciągot, dopóty będą tkwić po uszy w bagnie. To
akurat jest kwestia dyskusyjna, ale w sprawie auta Bierzin miał rację.
Zupełnie inaczej jeździ się od jednych staruszków do drugich
samochodem. Nie trzeba tłuc się pociągami i autobusami. Można
upchnąć do bagażnika masę różnych rzeczy. Zabrać ze sobą cztery
osoby. Jedzie się, gada, śmieje, słucha się muzyki. Droga nie męczy
– przeciwnie, daje chwilę wytchnienia. Wiera nigdy nie sądziła,
że będzie prowadzić samochód. Ale nauczyła się, choć przyszło jej
to z trudem. Teraz ma powód do dumy.
Bierzin kupił dla niej drogiego dżipa. Co prawda, nie konkretnie
dla niej, tylko dla fundacji. Ale wyłącznie do jej użytku. Kiedy
Wiera usłyszała, ile kosztował, przeraziła się. Napadła na niego:
„Po co! Przecież to wstyd jeździć po domach starców takim luksusowym
samochodem!”. Odparł: „Nie luksusowym, tylko dobrym.
Przecież nie daję ci porsche cayenne”. Zaczęła wyliczać na palcach:
„Za te pieniądze można by całą stację transformatorową w Ładiejkinie
postawić i jeszcze elektrykę wymienić! Albo wyremontować
ryżewski internat! Okna im prawie wypadają, sufi ty się sypią!”.
Bierzin przerwał jej: „To moje pieniądze i mogę je wydawać, na co
chcę. Kupić rzęcha, który przez fatalne drogi rozpadnie się po roku,
to czysty masochizm. A twoja bryczka i dwieście, i trzysta tysięcy
na liczniku nabije”. I pewnie znowu miał rację.
Na lotnisku Charles’a de Gaulle’a na Wierę czekał wynajęty
przez Bierzina (naturalnie nie przez niego osobiście, tylko przez
11
sekretarkę) samochód. Skromniejszy niż ten w fundacji, ale też bardzo
dobry. Z automatyczną skrzynią biegów, klimatyzacją i GPS-em.
Wiera była spięta, ale bez szczególnych problemów pokonała
dwieście kilometrów autostradą A13. Jednak zaraz po zjeździe trafi
ła na remont jezdni. GPS poprowadził ją najpierw w jednym kierunku,
potem w przeciwnym. W końcu zupełnie pogubił się w swoich
krętactwach i zaczął się domagać, żeby przy pierwszej okazji
zawróciła. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko spytać o drogę na
stacji benzynowej.
Okazało się, że jest już blisko celu. Za pierwszym zakrętem pojawił
się drogowskaz, a dalej już nie dało się zabłądzić.
Dlaczego nazwę zapisują tak dziwnie: „Pory-Roku”? – pomyślała
Wiera. No tak, dla Francuzów to zbitka dźwięków bez znaczenia,
łatwiej traktować je jako całość.
Francuskiego uczyła się w szkole. Na studiach prawie wszystko
zapomniała. Ale przed wyjazdem Bierzin zorganizował dla niej
indywidualny intensywny kurs z dwoma nauczycielami. Rosjanin
wykładał jej gramatykę, z Francuzką miała konwersacje. W „Porach
Roku” praktycznie wszyscy mówią po rosyjsku, a przy kontaktach
z miejscowym personelem można by się obejść bez subtelności
trybów warunkowych i trybu łączącego, ale Wiera była
perfekcjonistką. Przyjdzie jej spędzić rok we Francji, to musi mówić
po francusku, a nie dukać. Poza tym nie będzie siedzieć całymi
dniami w zamknięciu. Do Étretat, gdzie Monet malował klify, jest
tylko pół godziny jazdy. Do Rouen, miejsca spalenia na stosie Joanny
D’Arc, da się dojechać w niecałą godzinę. W Normandii jest
tyle interesujących miejsc!
Tykanie zupełnie ucichło. Wiera uspokoiła się. Zaczęła nawet
nucić pod nosem. Miała na ipodzie specjalny zestaw piosenek na
długą jazdę, groch z kapustą, byle dało się śpiewać do wtóru.
„Ładnym dziewczynom to dobrze! Ładnym to wiedzie sie-ę!
One nigdy nie płaczą-ą! Nie smucą ich myśli złe-e” – oznajmiała
12
dźwięcznie, kiedy zza zakrętu wyłonił się brązowy billboard z wizerunkiem
zamku i napisem w dwóch językach: SERDECZNIE
WITAMY W PENSJONACIE „PORY ROKU”.
Hurra, jestem na miejscu!
Dodała gazu, żeby jadący za nią tir nie musiał hamować, kiedy
ona będzie skręcać na drugą stronę drogi.
Nagle z pobocza prosto pod koła rzucił się czarny cień. Nie
wiedząc, co to jest, Wiera z całej siły wcisnęła pedał hamulca. Zarzuciło
ją do przodu, pasy wpiły się w pierś, głową szarpnęło, słuchawki
wypadły z uszu. Rozległ się pisk opon, a po chwili dołączył
do niego inny dźwięk, jeszcze bardziej histeryczny – czarny kot
wyskoczył spod maski i z wizgiem przechodzącym w ultradźwięki
dał susa pod żywopłot. Zachybotał się ciężki korpus, tir ze złością
obtrąbił zamarłego citroena i jego długa sylwetka zniknęła w oddali.
Zamiast muzyki Wiera usłyszała zajadłe tykanie, jakiego dotąd
nie znała.
Już? Więc to już? W tej chwili? W obcym miejscu, w słoneczny majowy
dzień? Niemożliwe! I to tak pospolicie, przez czarnego kota! Jak
w durnym serialu!
Boże, nie! Jeszcze nie teraz! I nie tak głupio!
OMMM, OMMM, OMMM…
* * *
Wszyscy ludzie są, jak wiadomo, śmiertelni, i w dodatku niespodziewanie
śmiertelni. Każdy jest bombą z opóźnionym zapłonem,
która prędzej czy później wybuchnie. Wypadek, zawał, zator
tętnicy płucnej, psychopata z nożem, terrorysta-samobójca – lada
jakie przypadkowe lub nieprzypadkowe zdarzenie może w życiu
człowieka odegrać rolę detonatora. Każdego dnia na świecie umiera
średnio sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z czego jedna trzecia przed
osiągnięciem podeszłego wieku.
13
Teoretycznie każdemu mogą się przydarzyć różne rzeczy. Jednak
wiemy, że działanie mechanizmu naszego zegara obliczone jest na
osiemdziesiąt lat, i ta świadomość pomaga większości ludzi odsuwać
od siebie myśli o tym, co nieuchronne.
Wiera również by o tym nie myślała. Z charakteru i usposobienia,
jak słusznie zauważył galant ze stacji benzynowej, bardziej
przypominała słonecznego zajączka niż łunę księżycową. Ale jej
mechanizm zaprogramowany był na krótki czas działania. W dodatku
od czasu do czasu „tykał”, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Dziewięć lat temu na lekcji wuefu nagle straciła przytomność.
Pogotowie zabrało ją do szpitala. Już następnego dnia czuła się
zupełnie normalnie. Lekarze orzekli, że nic złego się nie dzieje,
w okresie dojrzewania, przy zmianach hormonalnych, takie rzeczy
się zdarzają. Jednak zaniepokojeni rodzice na tym nie poprzestali.
Zaczęli wozić córkę po szpitalach, specjalistach, za duże pieniądze
załatwili jej nowatorskie jak na owe czasy badanie: angiografi ę rezonansu
magnetycznego. U dziewczynki wykryto rzadką patologię –
tętniaka tętnicy podstawnej. Niewielki krwotok w zmienionych
chorobowo naczyniach spowodował mikrowylew – tym razem bez
trwałych konsekwencji. Ale wcześniej czy później tętniak pęknie
i nikt nie zapobiegnie katastrofi e. Ta część mózgu jest trudno dostępna.
Każda ingerencja chirurgiczna, na przykład próba wzmocnienia
tętnicy stentem, grozi rozległym udarem. Jak objaśniał pewien
profesor, medycyna na razie nie sięga tak głębokich warstw
mózgu i jeszcze długo nie będzie w stanie tego robić. Przypadłość
Wiery należy do nieuleczalnych. Pozostaje przestrzeganie zaleceń
lekarskich. Ponieważ gwałtowne podwyższenie ciśnienia może
spowodować pęknięcie tętniaka, należy unikać wysiłku fi zycznego,
silnych emocji oraz stresu. I modlić się.
Później Wiera dowiedziała się, że z jej diagnozą wieku średniego
dożywa trzydzieści procent osób, a podeszłego – prawie nikt.
Wszyscy chorzy (słowo użyte niezbyt precyzyjnie, w końcu na co
14
dzień czują się zupełnie zdrowi) dzielą się na dwie grupy różniące
się typem psychologicznym. Pierwsza żyje w nieustannym przeczuciu
katastrofy, maniakalnie stosuje się do zaleceń lekarzy, co chwilę
mierzy ciśnienie – ogólnie rzecz biorąc, prowadzi egzystencję kruchą
jak szkło. W przeciwieństwie do niej ludzie z drugiej grupy
spychają w niepamięć myśl o bombie i przejawiają hiperaktywność,
chcą wziąć od życia wszystko, co się da. Typ pośredni nie istnieje.
Wiera była zapewne jedynym wyjątkiem.
W swojej sytuacji nie dostrzegała tragizmu. Przeciwnie, nieprzerwanie
cieszyła się, że żyje. Nie na darmo mówi się, że naprawdę
cenimy tylko to, co w każdej chwili możemy stracić. Życie
samo w sobie jest absolutnym szczęściem. Wiera nie doszła do
tego drogą wnioskowania, ona to czuła. I chciała żyć, jak długo się
da. Respektując ograniczenia narzucone przez tykającą w głowie
bombę, ale nie drętwiejąc na odgłos tykania. Nie można uprawiać
sportu? Przecież istnieje joga, system ćwiczeń oddechowych – to
lepiej wpływa na samopoczucie niż bieganie lub tenis. Alkohol
nie jest wskazany? Na diabła alkohol, wcale nie ciągnęło jej do picia.
Nawet bez wina była w stanie nieustającej euforii. Zabraniają
szybko tańczyć? Wiera wynalazła własny styl tańca, który budził
podziw – niektórzy nawet próbowali naśladować jej płynne faliste
ruchy. Trik polegał na tym, żeby spowalniać rytm, dzielić go na dwa,
a bardzo szybki – na trzy. Należy unikać stresów? Wiera nauczy ła
się cierpliwie znosić nieprzyjemności. Nie z fi lozofi cznym spokojem,
ostatecznie jaki z niej fi lozof, ale bez zbędnych nerwów.
Żyła pełnią życia – jak się teraz mówi: nie zarzynała się. Okropne
słowo, ale w tym wypadku trafne. Tętniak nie był dla niej
mieczem Damoklesa. Tyle że musiała przysłuchiwać się swojemu
tykaniu.
Ten dźwięk, słyszalny tylko dla niej, właściwie przypominał raczej
bulgotanie wody w rurach niż odgłos zegara. Ale było jej przykro
myśleć o sobie jak o rurze, która kiedyś pęknie. Człowiek nie jest
15
wodociągiem ani kanalizacją. Jest wszechświatem i jeśli się skończy,
to na skutek Wielkiego Wybuchu, a nie pospolitego przecieku.
Kiedy Wiera została lekarzem, dowiedziała się, że tykanie świadczy
o zawirowaniach w układzie krwionośnym, którym towarzyszy
wibracja ścianek arterii. Słysząc ten dźwięk, trzeba zwolnić tempo,
rozluźnić się, zastosować zestaw ćwiczeń oddechowych: ommm,
ommm, ommm. Bulgotanie ucichało i Wiera czuła przypływ dojmującego
szczęścia. Kolejny prezent od losu! Życie toczy się dalej!
Szczerze mówiąc, polubiła te chwile niedoumierania z następującym
po nich zmartwychwstaniem.
Gdyby powiedziała, że czuje się wybranką fortuny, nikt by jej nie
uwierzył. Każdy pokręciłby palcem przy skroni. Ale po pierwsze, nikomu
nie opowiadała o swojej chorobie – bo i po co? A po drugie,
nie miała wątpliwości, że wygrała los na loterii. Co w tym dziwnego?
Ilu ludzi dożywa starości, narzekając w kółko, że życie jest męką
i pasmem udręk. Gdyby nie tętniak, Wiera wyrosłaby na idiotkę,
popadającą w przygnębienie z powodu lada jakiego głupstwa. Są
też ludzie – spotkała ich wielu – którzy funkcjonują jakby na niby
albo we śnie. Wszystko dzieje się obok nich. Ona z całą pewnością
do nich nie należała!
Czasami próbowała sobie wyobrazić, jak żyłaby z przekonaniem,
że ma przed sobą jeszcze pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat.
Nuda.
* * *
Jednak żadne ćwiczenia oddechowe nie ustrzegą człowieka przed
kotem wskakującym pod koła. Serce konwulsyjnie wypompowało
strumień krwi, która popłynęła tętnicami ze zdwojoną prędkością,
w głowie zawibrowała i zawyła zagrożona instalacja wodociągowa.
Oby tylko nie pogorszyć sytuacji lękiem.
Nikt nie umrze. Wszystko dobrze. Wszystko w porządku.
16
Wiera siedziała, kurczowo trzymając kierownicę. Zaczęła głęboko
oddychać. Krótkie rytmiczne wdechy. I wydechy – powolne
i przeciągłe.
Omm. Omm. Omm.
I jak sądzicie? Zakipiało, zabulgotało i przycichło. Teraz trzeba
było utrwalić sukces specjalnym ćwiczeniem.
Wiera z wielką ostrożnością wysiadła z samochodu i usadowiła
się na trawie, dwa kroki od pobocza. Rozsznurowała i zdjęła ciężkie
buty. Uwielbiała je i nosiła przy każdej pogodzie, ale tym razem
jej przeszkadzały. Za to ubranie zawsze dobierała tak, by nie
krępowało jej ruchów. Miała na sobie satynowe szarawary i luźną
fl anelową koszulę.
Zaplotła nogi w zbawiennej pozycji lotosu, jeszcze kilka minut
oddychała głęboko. Obok niej przejechał samochód – zatrąbił.
Albo w sensie „fajnie”, albo „wariatka”. Bo szczerze mówiąc, widok
był niecodzienny. Na zakurzonej trawie siedzi zapleciona w supeł
pannica – marszczy się, nadyma policzki i parska.
Zresztą nieważne, co pomyśleli w samochodzie. Bulgotanie ucichło
i tylko to się liczy.
Nie teraz –
upewniła się Wiera.
Nie tym razem
.
Co za szczęście! Nie będę się przejmować tym waszym kotem.
Roześmiała się, usiadła za kierownicą i pojechała dalej.
Zaśpiewała:
Ładnym dziewczynom to dobrze! Ładne rozpieszcza świat!
W bród mają tańców i kwiatów! I wieczne dwadzieścia lat!
Długą aleją, obsadzoną platanami, po przyjemnie trzeszczącym
żwirze, samochód podjechał do starej kutej bramy. Ach tak, parking
dla gości znajduje się po lewej. Ale Wiera nie skręciła w lewo,
wjechała prosto na teren ośrodka. Nie jest gościem. Czekają na nią.
Zamek widziała w internecie, ale w rzeczywistości był jeszcze
piękniejszy. Nie bardzo stary, bez średniowiecznej masywności,
17
bez fosy i wież. Wieżyczki sterczały co prawda tu i ówdzie, ale nie
groźne, tylko kokieteryjne, z ażurowymi chorągiewkami na szczytach.
Wiera nie miała wielkiego pojęcia o architekturze, ale wystarczające,
żeby zrozumieć, że budynek nie powstał w czasach królowej
Margot, tylko raczej w epoce pani Bovary.
Do zamku (Wiera od razu z przyzwyczajenia ochrzciła go
„głównym oddziałem”) przylegały dwie długie parterowe ofi cyny.
Wewnątrz utworzonej w ten sposób podkowy znajdował się skwer
z fontanną i klombami. W Moskwie na początku maja ledwo pojawiają
się pierwsze listki, temperatura nie przekracza dziesięciu
stopni, a tu lato w pełni. Dorodne kwiaty, w których buszują
pszczoły i motyle. Stary park ocieniony gęstą, ciężką zielenią. Ośrodek
zajmował powierzchnię dwudziestu hektarów. Czytała, że są
tu groty, antyczne posągi, altanki i inne parkowe ozdoby. A także
urwisko z promenadą, skąd, jeśli wierzyć opisowi w internecie, „roztacza
się najpiękniejszy w całym departamencie widok na dolinę
Sekwany”.
Zobaczymy, pomyślała Wiera wesoło, wyciągając torby z bagażnika:
w jednej ciuchy, w drugiej książki i papiery. Torbę z laptopem
zarzuciła na ramię.
Nie doszła jeszcze do siebie po tym, co się stało. Chłonęła życie
całą sobą. Skóra martwiała z zadowolenia, czując ciepło słońca,
oczy nie mogły się napatrzeć na bogactwo barw ogrodu, nos łaskotały
majowe zapachy.
Kobieta z recepcji zadzwoniła do dyrektora, po czym powiedziała,
że zejdzie się z nią przywitać za pięć minut, jak tylko skończy
rozmowę z gościem. Czy „
madame
doktor” zechce się napić kawy?
Zabawnie się zająknęła, próbując wymówić nazwisko: „Koro… Korobe…”
istniała rubryka: „Teraz można o tym mówić”. Gdyby tylko miał
kto słuchać. – Walerij Nikołajewicz z przesadną galanterią podał
Wierze ramię, ona skłoniła się ceremonialnie. Powoli poszli aleją
wzdłuż gazonu. – Komitet Bezpieczeństwa był rozbudowaną organizacją.
Właściwie strukturą paralelną do aparatu władzy. Na tym
krystalicznym szkielecie trzymało się całe imperium. Wywiadowcą
nigdy nie byłem. Walczyłem na froncie współpracy międzynarodowej.
Pracowałem w KOP-ie, potem w ZRTP-ie, potem dziesięć
lat w międzynarodowym oddziale WCRZZ pilotowałem kontakty
z zagranicznymi związkami zawodowymi żeglugi morskiej. Po jakich
morzach nie pływałem, gdzie nie byłem!
– Mam znajomego marynarza. Też mieszka w domu weterana.
Nie takim jak ten, oczywiście – powiedziała Wiera. – A co znaczą…
wszystkie te skróty?
– Komitet Ochrony Porządku, Związek Radzieckich Towarzystw
Przyjaźni. Co, o WCRZZ też nie słyszałaś? Wszechzwiązkowa
Centralna Rada Związków Zawodowych. Ech, daleko wy,
młodzi, odeszliście od nas. Krótko mówiąc, zajmowałem się międzynarodową
solidarnością ludu pracującego. Ważnym odcinkiem.
Strategicznym. Swego czasu wspieraliśmy klasę robotniczą na całym
świecie. Nam, jak to się mówi, burczało w brzuchu, ale innym
pomagaliśmy. Dzisiejsi nasi wodzowie tylko się nadymają, plotą
o wielkiej Rosji. A żadnej wielkiej Rosji nie ma. Związek Radziecki
był wielki. Jedna trzecia świata słuchała rozkazów Moskwy, od
Bramy Brandenburskiej po Afrykę. Teraz cały nasz obóz to Abchazja
z Południową Osetią. Ale i te zhardziały.
– A po co Afryka ma słuchać rozkazów Moskwy? – spytała
Wiera. Nie chciała się spierać, ze staruszkami nigdy nie dyskutowała