Skoro jesteśmy w temacie organizacji przyjęć, to czy kieruje się Pani przysłowiem „Gość w dom, Bóg w dom”?
- Dorota Wellman: Jest w tym jakaś boska radość, że ktoś nas odwiedza, przychodzi do nas i zwiastuje radość. Jeśli mamy dom, w którym jesteśmy tylko sami i nikt nas nie odwiedza, to jest to dla mnie bardzo smutne miejsce.
Czy jako społeczeństwo cierpimy z powodu osłabionej bliskości między ludźmi? A może jednak czasem byśmy chcieli, ale jest nam trudno pokonać barierę?
- Myślę, że nam się nie chce. Jeszcze bardziej banalnie, bo uważamy, że to jest wysiłek, że trzeba się jakoś specjalnie przygotować, że trzeba się jakoś nadąć, bo przecież musi to być coś wyjątkowego. Wcale nie.
To tylko kwestia dobrej woli i tego, żeby chcieć się z kimś zobaczyć. Cały czas mówię, że my się z naszymi przyjaciółmi zmawiamy, czasami trzy godziny wcześniej. To jest wymiana telefonów: „Hej, co robisz dzisiaj wieczorem? Piątek, no co, piąteczek? Idziemy? Idziemy”. Tylko dlatego, że chcemy się spotkać. Jeśli nie będziemy się spotykać, to moim zdaniem w ogóle nie będziemy rozmawiać. Nie będziemy wymieniać poglądów, nie będziemy wiedzieć, co u nas słychać.
Często słyszymy taką filozofię, że wszystko wymaga poświęcenia, wszyscy od nas czegoś wymagają.
- Nieprawda. Ja opowiadałam o tym, że w tym roku w lecie któregoś wieczoru wymyśliliśmy sobie, że całą naszą grupą, która jest mieszana, ludzie są z różnych środowisk, w różnym wieku, pójdziemy nad Wisłę usiąść na bulwarach – tak jak młodzi ludzie. Wzięliśmy sobie kocyk, wino, kieliszki i spotkaliśmy się tam i siedzieliśmy do trzeciej nad ranem. No, trzeba było czegoś wyjątkowego? No NIE. Wina na szczęście nie zabrakło, a ludzie mieli o czym pogadać. Obok nas kotłowały się tysiące ludzi, a myśmy siedzieli i rozmawiali.
Nie spoglądali na Was?
- Owszem, spoglądali dziwnie. Przychodzili też i częstowali nas różnymi dziwnymi rzeczami, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało. Myślę, że jesteśmy najzwyczajniej leniwi i nam się po prostu nie chce. Łatwiej jest wyjść do knajpy, no bo ktoś ugotuje, posprząta, zabierze, potraktuje jak jaśniepaństwo. Czasami jest bardzo banalny powód – żeby mi tylko podłogi nowej nie zadrapali.
I co wtedy, bo ta podłoga…
- Irytuje mnie to, bo przecież… Straty muszą być.
Pamiętajmy, że lubimy oceniać. A może boimy się, że zaprosimy gości, a oni powiedzą: „Nie tak urządzone mieszkanie”, „sałatka niewłaściwie podana”… A jeszcze jak do internetu wrzucą?
- Chyba że ktoś robi to dla kogoś innego. Mam dom, jaki mam. Mieszkam w prostym, drewnianym domu na wsi. Jeśli ktoś się tam spodziewa celebryckiego pałacu, no to się raczej zawiedzie. Najzwyczajniejszy dom na świecie, z wygodnym dużym stołem do siedzenia. Z kanapami, w których można się zagłębić. Z dużym stołem w ogrodzie – no, po to właśnie, żeby ludzie siedzieli tam i się spotykali. Co myślą o tym, jak ja mieszkam? Ja mieszkam w bibliotece, szanowana pani. U mnie w domu jest około 14 tysięcy książek. Nic innego poza tym nie mam. Niech sobie myślą co chcą. Nigdy też nie robię tej wystawki dla kogoś, dom jest dla mnie. Do tego domu zapraszam tylko bliskich!
Jakie jest zatem Pani ulubione miejsce w domu?
- Na pewno jest to pokój, w którym mieszkam (śmiech). Mamy z moim mężem górę i mam taki gabinecik z widokiem na ogród. To jest moje ukochane miejsce, bo tam pracuję.
Poza tym uwielbiam nasz ogród, który jest magiczny. Mam tam różne dziwne rzeczy, piękne rośliny, rzeźby. Mam stół, fotele, dużo świec, różnych rzeczy, żeby był nastrój, żeby można było w tę niewielką ilość ciepłych dni zapalić różne ognie i siedzieć tak sobie długo. Ogród jest na pewno moim ukochanym miejscem i włożyłam w niego dużo pracy, wysiłku i miłości, więc myślę, że to jest takie miejsce, w którym lubię się spotykać. Ale gdzie się spotykamy, przy jakim stole, co na tym stole stoi, jest rzeczą absolutnie drugorzędną. Pytanie tylko, z kim się spotykamy i czy naprawdę chcemy się ze sobą spotkać.
Czego nie może zabraknąć na świątecznym stole w rodzinie Wellmanów?
- W naszej rodzinie bez śledzia nie ma Bożego Narodzenia. Jesteśmy absolutnie śledziowi.
A czy rodzina jest z grupy barszczu czerwonego z uszkami czy grzybowej?
- Tu jest właśnie problem. O ile co do śledzi się zgadzamy, to zupę każdy chce inną, więc musimy robić dwie. Co więcej, mamy też różnicę zdań co do ryb. Niektórzy (szczególnie starsze pokolenie) lubią smażonego karpia, którego ja nie znoszę. A młodsze pokolenie lubi mojego dorsza w maśle cytrynowym, więc robimy dwie potrawy rybne. No i oczywiście obowiązkowo wspomniany śledź, i to w 150 rodzajach, natomiast nie musi być dużo słodkiego.
A ze słodkości?
- Zazwyczaj kończymy takim tradycyjnym dla nas przepisem naszej babci – tortem makowym z kremem kawowym do małej kawy, i nam to zupełnie wystarcza.
Na naszym stole nie ma tysiąca różnych ciast, bo się już najemy tego śledzia tak, że nam się nic innego nie chce. Nasza rodzina jest niewielka. Moja rodzina pochodzi ze wschodu, tam straty w ludziach były duże. Na przykład nigdy nie poznaliśmy swoich dziadków, bo oni po prostu nie przeżyli wojny i nie wrócili do Polski. Babcia jako jedyna przetrwała i w ramach repatriacji wróciła do Polski z małymi dziećmi. Dbamy o to, żeby ta mała rodzina się trzymała razem, bo jest nas tak mało, coraz mniej. Starsze pokolenie odchodzi, więc staramy się, żeby te święta były piękne. Robimy je od wielu lat dla starszego pokolenia, żeby nie musieli już nic robić. Przejęliśmy tę tradycję i się tego trzymamy. Mam nadzieję, że potem przejmą ją nasze dzieci i już też nic nie będziemy musieli robić. Oni będą pełnili te święte obowiązki świąteczne.
A najbardziej nietrafione przyjęcie czy spotkanie? Coś, co Panią poirytowało?
- Raczej rozśmieszyło. Przyjęcie, przed którym się umówiliśmy, że każdy coś przyniesie i nikt niczego nie przyniósł. Zostałam tylko ja. Coś się wszystkim pomieszało, jakoś nie dogadaliśmy się do końca i zostaliśmy z jakimś pasztetem z wątróbek. Zwykle robię pasztet, taki prosty, którego nie trzeba piec, z wątróbek drobiowych, takie pâté do smarowania, i pamiętam, że był ten pasztet, bagietka i sałata. Jak na 15 czy 16 osób troszkę mało, więc mój mąż jako człowiek dowcipny powiedział: „Skoczę po chipsy, bo nic nam innego nie pozostało”.
A coś, co Panią wzburzyło?
- Zdarzyło mi się, że ktoś do mojego domu przyprowadził kogoś, kogo nie chciałam widzieć. To jest nieprzyjemna sytuacja, jeśli musisz przebywać we własnym domu z kimś, kogo nie chcesz spotkać. W ogóle uważam, że do swojego domu zapraszamy tych naprawdę sprawdzonych, najbliższych, najukochańszych. Ludzi, których chcemy gościć tak z głębi duszy. A jeśli ktoś nagle jest takim obcym elementem, no to ja się wtedy niezbyt dobrze czuję. Była taka sytuacja, że gość przyszedł i oglądał sobie mój dom bez mojego zezwolenia.
To jest też takie zaglądanie do kieszeni.
- Do prywatności, którą chronię. Nie wystawiamy się rodzinnie w magazynach, nie pokazujemy swojego domu w programach o wnętrzach. Nie chcemy, żeby wszyscy widzieli, jak mieszkamy, bo to jest nasza prywatna sprawa. A to, jak żyjemy, jaki jest kolor wnętrz, co jest dla nas ważne – nie jest to historia publiczna, tylko historia intymna, którą sobie zachowujemy, więc jeśli ktoś tak w to wchodzi, to ja się wtedy bardzo źle z tym czuję. Poza tym uważam, że o takich rzeczach należy gospodarza informować.
Ulubiona potrawa Doroty Wellman?
- Najbardziej na świecie lubię awokado. No i co ja zrobię? Taka choroba.
Takie bardzo polskie (śmiech).
Bardzo klasyczne. Gdy nie mam nic do jedzenia, to zawsze mam awokado. Marcin Prokop się ze mnie śmieje: „Boże, znowu to coś bez smaku”.
No właśnie, co jest takiego w awokado?
- A ja robię tak: skrapiam je cytryną, sypię morską solą i mogę je wyjadać łyżeczką. Gdy mam więcej czasu, to z niego robię guacamole i mogę je jeść łyżką.
No tak, to już bardziej.
- No, są różne zboczenia. Ja akurat lubię zielone jajka (śmiech).
A drugie danie?
- Chryste… Drugie danie i deser. Najbardziej na drugie danie lubię kuchnię tajską. Dania oparte na curry, czyli np. czerwone curry z warzywami. To jest moje ukochane danie do ryżu. Robię curry kremowe, pyszne, bardzo ostre. Za curry bym pewnie oddała wiele rzeczy.
A na słodko?
- Jeśli chodzi o deser, to bardzo lubię musy i robię mus cytrynowy, taki bardzo leciutki.
Na bazie czego?
- Na bazie białek, śmietany, cytryny i niewielkiej ilości cukru. Połączenie czegoś słodkiego i kwaśnego jest moim zdaniem czymś wyjątkowym. Można taki mus podać w małym kieliszku, bo on jest taką „kropką nad i” po zjedzeniu jakiegoś większego posiłku. Jakoś tak specjalnie bardzo słodkich rzeczy nie jem, nie lubię. Lubię mało, ale dobrze. I robię swoje czekoladki. Uważam, że one są najlepsze na świecie. A najlepsze, jakie zrobiłam, to zrobiłam z różnymi likierami i kazałam wszystkim zgadywać. W życiu nie widziałam, żeby ktoś tyle czekoladek zjadł na raz.Rozmawiała Monika Rebelak
Więcej o książce „Życie towarzyskie” >>>