„Z naszego filmu jasno wynika, że w życiu oprócz miłości nic nie jest ważne” – mówi gwiazda „Człowieka z magicznym pudełkiem”, Olga Bołądź. Niezwykły film o uczuciu potrafiącym pokonać granice czasoprzestrzeni można już oglądać w kinach, a więcej informacji o produkcji przynosi wywiad z odtwórczynią roli Gori – niedostępnej femme fatale z Warszawy roku 2030.
Kim jest dla ciebie Goria?
Osobą, która kreuje się na bardzo pewną siebie, a w środku jest niewyobrażalnie samotna. Żyje w świecie, w którym – jak mówi: „wszystkie fajne chłopaki albo poszły do wojska, albo się nią nie interesują, bo są innej orientacji”. Obok niej wszyscy nastawieni są tylko i wyłącznie na siebie. To jest świat ludzi okropnie samotnych.
Świat ludzi samotnych to świat przyszłości czy już współczesności?
Nasz film jest wyrazem tego, jak już się czujemy i obaw przed tym, jak możemy się czuć za 15 lat, kiedy na pewno będziemy jeszcze bardziej samotni. Technologia otoczy nas wtedy jeszcze intensywniej i zabierze nam czas na życie, którego i tak już nam brakuje. Coraz więcej pracujemy, a coraz mniej korzystamy z codzienności. Goria jest osobą, która w takiej rzeczywistości wyrosła, brak życia prywatnego to dla niej norma. Na dodatek żyje w świecie, który jest po katastrofie albo po konflikcie zbrojnym. Jest w nim smutno i szaro. Nie ma czystego powietrza, a największy luksus to reglamentowana woda, za którą płaci się jak za Dom Perignon.
Sama jaki masz stosunek do technologii?
Od dawna nie korzystam z komputera, bo wszystko mam w telefonie. W efekcie zawodowe mejle non stop do mnie przychodzą, tak samo jak i telefony w sprawach wywiadów, planów, przymiarek, teatru… Nieustannie zalewa mnie fala moich obowiązków, tego, co po prostu muszę zrobić. Nie mam tak, że przychodzi godzina 17:00 i ja się odłączam, kończę pracę. Zdarza mi się, że o 23 jeszcze załatwiam sprawy zawodowe. Naprawdę nie mam czasu na życie, stąd czasami moja potrzeba odcięcia się od tego wszystkiego. Ja już mam problem z nadmierną obecnością technologii, a w świecie, który my w filmie pokazujemy, moja bohaterka ma przecież okulary, które przewijają jej informacje, a w ręku ma zamontowanego chipa. Ciasteczka – cookies wiedzą już o niej wszystko, a telewizor, który mija, wyświetla jej reklamę według jej potrzeb. Opowiadamy tak naprawdę o świecie, który jest pozbawiony prywatności, a ludzie w nim sami dla siebie nie mają znaczenia.
Dopóki nie przychodzi miłość.
Kiedy Goria poznaje osobę, która prawdziwie na nią patrzy i jest spokojna, szczera i mówi o rzeczach istotnych, a nie przeprowadza small talków ani nie umawia się od razu na seks, w ogóle nie wie, jak ma się zachować ani co myśleć. Mimo że żyjemy w czasach Tindera, kiedy najbardziej naturalne jest poszukiwanie drugiej osoby przez przesunięcie palcem w prawo albo w lewo, to i tak dążymy do tego samego – do intymności międzyludzkiej, szukamy prawdy w oczach drugiego człowieka.
Miłość nie jest zagrożona rozwojem technologii?
O tym jest ten film: o archetypie miłości, który się nie zmieni niezależnie od tego, gdzie jesteśmy, ani w jakich czasach. W życiu nam cały czas o to samo chodzi: o prawdziwe doznanie, przeżycie, uniesienie. Z naszego filmu jasno wynika, że w życiu oprócz miłości nic nie jest ważne.
Czy łatwo było ci wejść w świat przyszłości wykreowany przez Bodo Koksa?
Dla mnie ten świat jest z jednej strony osadzony w przyszłości, ale z drugiej strony, ta przyszłość jest oldschoolowa. Mam wrażenie, że jest to przyszłość opowiadana z perspektywy lat 70. To pewnego rodzaju zamierzenie artystyczne, gra z widzem. Nie pokażemy wam świata wykreowanego za kilkaset milionów dolarów, bo operujemy innym budżetem, ale pokażemy wam go sposobem: przez pewien pryzmat i z przymróżeniem oka. I ja to czuję. To jest cała istota aktorstwa, żeby potrafić wejść w świat reżysera, zidentyfikować się z nim i przyjąć go za swój. Oczywiście, my zawsze wnosimy swój świat, bo ze spotkania aktora z reżyserem wychodzi nowa jakość. Ja to, co przedstawił mi Bodo, rozumiem po swojemu, przefiltrowuję przez moje doświadczenia i emocjonalność. Nie jestem w jego głowie, a jedynie gram wyobrażeniem tego, co w niej jest.
Jak wyglądała praca z nim?
To była przede wszystkim praca z kimś, kto jest jakiś, kto pozwala, żeby jego wrażliwość wyszła na świat, kto z nutką sarkazmu, ale jednocześnie bardzo serio podchodzi do najważniejszej i kruchej emocji, czyli do miłości. On podchodzi do niej przez nas, swoich bohaterów, bo my wszyscy jesteśmy trochę nim w tym filmie, albo historią jego życia w wykreowanym przez niego świecie. On się z tematem miłości w tym filmie boksuje i to na sposób autorski: nie przedstawia tego w realu ani w gatunku melodramatu czy komedii romantycznej, tylko w swoim oryginalnym, kreacyjnym filmie. On ma swój realizm magiczny, realizm Bodo Koksa, i to jest fajne, że ja mogłam uczestniczyć w tym świecie. Bardzo ciekawi mnie jako widza, co on nam dalej zaproponuje.
Twoja bohaterka nosi bardzo oryginalne stroje. Czy uczestniczyłaś w ich projektowaniu?
Wygląd strojów był efektem wizji kostiumografki Katarzyny Adamczyk i Bodo. Oddaję pełen honor ich talentowi do kostiumów, z przyjemnością się ich wizji poddałam. Oczywiście, mówiłam im, co mi się bardziej podoba, a co mniej, co Goria powinna mieć, a czego nie. Słuchali się mnie.
Co zaproponowałaś?
Na przykład to, jaki Goria ma nosić lateks. Dobraliśmy go już pod to, jak ja w nim wyglądam i jak się w nim czuję. Zaproponowałam też, jakie ma nosić buty. Zdecydowaliśmy, że ona nie będzie miała żadnych obcasów, tylko płaskie podeszwy, które dziwnie wyglądają, bo są utrzymane w stylu Martensów. Ona musiała być bardzo wyzywająca, bo seksualność to jest wszystko, co ma, i to jest jej waluta w jej świecie. Mocno szliśmy w seksualność, ale z drugiej strony szliśmy też w design, który króluje nad wygodą i dzisiejszym stylem dresiarza i luzaka, który ja osobiście preferuję na co dzień. Podeszliśmy do niej trochę tak, jakbyśmy podeszli do formy designu mebli czy rzeczy nieużytkowych: jej kostiumy są kompletnie niepraktyczne, ale bardzo designerskie i w nich wyraża się inność tego świata. Uważam, że była genialnie ubrana.
Czy udało ci się zatrzymać któryś z kostiumów?
Zachowałam sobie sukienkę z lat 50., bo są to moje ukochane lata. Dziś wisi w mojej szafie.
Co jest takiego pociągającego w tej dekadzie?
To, że jest tam wyraźnie zarysowana kobiecość i męskość. Wtedy ludzie musieli jeszcze o wszystko walczyć, wszystko zdobywać: prawa, równość, demokrację. Mówię generalnie o świecie, nie o Polsce, która była czasem terroru i wielkiego strachu. Ludzie mieli wtedy o co zabiegać i starać się, była w nich determinacja. Ale życie było spokojniejsze wtedy, niż dziś, wolniejsze, nie pędzili tak. To są takie czasy, do których lubię wracać i sięgać po design z tamtego okresu.
Dzisiejsze czasy mniej lubisz?
Uważam, że współczesność jest kompletnie podporządkowane naszej wygodzie i nie jest to niczym podparte, żadną wielką ideą. Ludzie dążą do tego, żeby było im miło i fajnie. Jeżeli to tracą, to robią wszystko, żeby do tego powrócić, byle tylko było wygodnie.
W modzie też tak to wygląda?
W modzie wszystko jest dziś takie samo, nawet kanon piękna zrobił się jednolity. Dla mnie zawsze liczy się indywidualizm – ktoś ma być jakiś, niezależnie od tego, czy mówimy o modzie, czy o sztuce. Jeżeli potrafi iść pod prąd, to tym bardziej go docenię. Natomiast teraz ogólnie chodzi nam tylko o to, żebyśmy wyglądali ładnie i milutko. Ja lubię w modzie ludzi, którzy są inni: Franco Moschino, Vivienne Westwood, naśladowcy Alexandra McQueena – oni są jacyś. Indywidualizm to jest coś, co coraz rzadziej widzę w tych czasach.
W kinie też?
W kinie na szczęście wciąż spotykam się z kompletnymi kontrastami i skrajnościami. Cieszy mnie to, bo uważam, że na wszystko jest miejsce. Kino powinno być różne. Uwielbiam spotkania na planie z indywidualnościami, bo one mnie rozwijają, ale też wybudzają z letargu, kiedy ktoś czegoś ode mnie wymaga. Nie lubię zatrzymywać się na wygodzie. Ja nie chcę, żeby mi było miło i wygodnie. Jeżeli ma być mi trudno, to niech będzie – będzie to przynajmniej dla mnie jakaś lekcja. Chcę się spotykać z indywidualistami, którzy mają coś do powiedzenia. Mogę się z nimi zgadzać albo nie zgadzać, ale to, co mówią, przynajmniej jest jakieś. Widzę, że te spotkania mnie konfrontują – czasem z czymś dobrym, a czasem z czymś złym. Zdarza mi się, że łapię się na tym, że przysypiam w życiu i ono mi przechodzi przez palce, nie wynoszę żadnych lekcji ani nie wyciągam wniosków i sama robię się wygodna i płynę z prądem, a moje opinie przestają być moimi opiniami, a zaczynają być po prostu średnią sondażową. Wtedy mam taki krzyk w głowie: „Budź się, budź się, wybudzaj się z matriksu!”. Tak łatwo jest dziś spać, ale dzięki Bodo doznałam kolejnego przebudzenia. Znów wiem, po co uprawiam ten zawód.
Co w tobie zostanie po spotkaniu z nim?
Na pewno piękna opowieść o miłość i o tym, żeby doceniać to, co jest najistotniejsze w życiu, czyli prawdę w emocji, żeby się jej nie bać, żeby od niej nie uciekać, żeby w życiu nie chodziło o to, żeby było miło, tylko że warto czekać na taką iskrę. Kino sprzedaje nam piękny sen o miłości. Z uwagi na to, że jestem romantyczką, to do mnie takie opowieści przemawiają. Dzięki nim wiem, że każde cierpienie jest warte wytrwania. Dla tych wszystkich, którzy pragną, a wątpią, seans takiego filmu sprawia, że znowu chce się oczekiwać i marzyć.