Rodzice Oli się rozwiedli. Kiedy jej brat miał rok, mama musiała iść do pracy. Wcześniej żyli jak pączek w maśle dzięki pomocy zamożnych dziadków. Wszystko jednak się skończyło. Ola jako 11-latka wstawała rano, zajmowała się bratem, zaprowadzała do babci i sama szła do szkoły. – Ojciec zdradzał matkę. Była załamana. Czasami nie mieliśmy w ogóle pieniądze. Dziewczyna zaczęła ćpać. Przestała chodzić do szkoły.
Ogromna brama. Otwarta. To pierwsze zaskoczenie, bo przygotowałam się na domofon, pana, który przyjdzie sprawdzić mi dokumenty i dopiero wpuści do środka. Tymczasem miejsce swoją otwartością zaprasza. Piękny park, stare drzewa. A między nimi trochę schowany Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii dla dziewcząt. – Nigdy nam nie zależało na izolowaniu dziewczyn. One tu przychodzą i muszą wiedzieć, że tu nikt ich siłą trzymać nie będzie. Żebyśmy mogli im pomóc, one muszą najpierw zrozumieć, że nikt im źle nie życzy, nikt nie chce zrobić im na złość. I że nie są tutaj za karę – mówi dyrektor ośrodka Sławomir Milczarek.
Wiele lat temu była tu szkoła dla niemieckich dziewczyn, bo ten obszar Polski przed wojną należał do Niemiec. Wieś Biała, koło Piły. W starym pałacu teraz już zamkniętym na cztery spusty, rozsypującym się, nadal w piwnicach znajdują się kuchenne urządzenia dawnej szkoły.
Trochę jakby czas zatoczył koło. Wtedy uczyły się tu dziewczęta i teraz również. Tyle, że obecnie nikt nie trafia tu dobrowolnie. 84 wychowanki ośrodka znalazły się w tym miejscu w wyniku orzeczenia poradni pedagogiczno-psychologicznej i na wniosek ich rodziców lub opiekunów prawnych.
Każda z tych dziewczyn to inna historia. Każda niesie inny bagaż. Są te z tak zwanych „normalnych” domów, nawet z rodzin nauczycielskich. Ale są też dziewczyny z rodzin głęboko dysfunkcyjnych, z placówek opiekuńczo-wychowawczych.
Tak zwane „trudne”. Bo nie chodziły do szkoły, bo piły, bo ćpały, bo nie mają żadnych autorytetów, bo z nikim się nie liczą, bo rodziców mają za nic, bo wpadły w złe towarzystwo, nierzadko mają problem z prawem.
„Trudne”, bo nikt nie miał już pomysłu, jak sobie z nimi radzić. – Mamy dziewczynę, którą odrzuciły cztery rodziny zastępcze. Dla innej nasz ośrodek to ósma placówka, do której została skierowana – mówi terapeuta uzależnień pracująca w ośrodku Anna Sawicka.
Typowa szkoła. Niczym nie różni się od wielu innych. Na wejściu fotografia Ireny Sendlerowej – patronki szkoły. Jednak jej słowa w tym miejscu nabierają wyjątkowego znaczenia: „Każdy może się zmienić. Każdy może okazać odwagę. Moc jednej osoby może zmienić świat. Nie ma sytuacji bez wyjścia”.
A te dziewczyny myślały, że wyjścia nie ma. – Jestem tu od września, a dopiero dwa miesiące temu zrozumiałam wszystko. Dotarło do mnie, ile moja mam wycierpiała, jaką jest dzielną kobietą, ile ja jej przykrości sprawiłam… – mówi Ola, chciałaby iść do technikum leśnego, ale w jej okolicy nie ma. Będzie się uczyć na fryzjerkę, jak już wyjdzie z ośrodka.
– Oni w nas tutaj wierzą. Pokazują nam, że wszystko zależy od nas samych. Że my same mamy wpływ na nasze życie i na to jak nim pokierujemy. Przecież, gdyby nie to miejsce, nawet szkoły bym nie skończyła. Nie wiem, co by ze mną było. A tak? Mogę iść do liceum policyjnego. Chcę odciąć się od starego towarzystwa, zacząć swoje życie od nowa i pomagać innym, tak jak tutaj mi pomogli – tłumaczy Karolina.
Ola dodaje: – Ale trzeba chcieć. Są dziewczyny, które nie chcą się zmieniać, które to miejsce traktują jak karę, jak przymus. Ale kiedy zrozumiesz, że tu nikt nie chce dla ciebie źle, że każdy chce ci pomóc, pokazać, że masz prawo wyboru, że to ty masz prawo decydowania o sobie, bo jeśli nie zadecydujesz, zrobią to za ciebie inni, a to już może ci się nie spodobać – dodaje Ola.
Mają po 17 lat. Za chwilę kończą gimnazjum i opuszczą ośrodek. Ola: – Tak bardzo się boję. Tutaj jesteśmy bezpieczne, zawsze mamy z kim porozmawiać. A tam? Boję się, że nie dam sobie rady…
Akcja ciąża
Ośrodek istnieje od pięciu lat. Zespół nauczycieli, wychowawców, terapeutów liczy ponad 30 osób. Co roku zostaje powołana grupa, który sprawdza losy absolwentek ośrodka. Po co? Mają wyłapać, w jakim obszarze mają braki, gdzie położyć większy nacisk w pracy z dziewczynami. – Nasze wychowanki po opuszczeniu ośrodka w 80% realizowały swoje edukacyjne założenia. Problemem, który wyłapaliśmy na samym początku, stawała się ciąża. Uczyły się, zachodziły w ciążę i wszystko brało w łeb. Do szkoły najczęściej nie wracały – tłumaczy dyrektor MOS. Szukając rozwiązania tego problemu, ośrodek nawiązał współpracę z warszawską fundacją „Po drugie”, dzięki czemu w szkole znalazły się lalki imitujące zachowanie niemowląt. Na przerwie można zobaczyć dziewczyny ze swoimi „dziećmi”. Ośrodek współpracuje z trzcianeckim szpitalem, dzięki czemu prowadzone są zajęcia z pielęgnacji niemowlęcia – nauka kąpania, przewijania, zajmowania się nim. – Ośrodek mieści się na terenie małej wsi. Chcąc uniknąć nieprzyjemnych dla dziewczyn sytuacji, w końcu one z wózkami po wsi chodziły, poszedłem do miejscowego proboszcza. Na niedzielnej mszy mogłem mieszkańcom Białej wytłumaczyć, skąd nagle u nas wzięło się tyle „dzieci” i poprosić o wyrozumiałość. Eksperyment spotkał się z pełną akceptacją miejscowego społeczeństwa. A te nasze dziewczyny uczą się, jak to jest być mamą. I proszę sobie wyobrazić, jak są trzy dziewczyny w pokoju, każda ma swoje „niemowlę” i wszystkie trzy zaczynają płakać w nocy… – opowiada dyrektor Milczarek.
Dyroskrzynka
Dyrektor: – Dla nas najważniejsze jest na początku znalezienie problemu, z którym dziewczyna do nas trafia. Musimy wiedzieć, co się takiego stało, że ona u nas jest. Do każdej podchodzimy indywidualnie, zresztą inaczej się nie da. Chyba inaczej nie umiemy – śmieje się.
Ania, terapeutka: – Każda przychodzi z czymś na plecach. A my musimy zobaczyć, co ona tam niesie. Czy jest to problem rodziny alkoholowej, wysoko dysfunkcyjnej, placówki opiekuńczo-wychowawczej, w której się znalazła, a może gdzieś posypało się w relacjach rodzinnych, może tych relacji nigdy nie było.
Dziewczyny się buntują, jasne, że tak. To ich prawo. – Wolimy jak się buntują i wrzucają z siebie wszystkie bóle, lęki, żale i pretensje. Niż jak milczą, bo wtedy są jak bomba z opóźnionym zapłonem, którą możemy przeładować – tłumaczy dyrektor.
Każda z dziewczyn, która pojawia się w ośrodku po raz pierwszy, siada naprzeciwko dyrektora. Z każdą z nich prowadzi rozmowę. Mówi, jakie są zasady, daje do podpisania regulamin.
On sam codziennie na długiej przerwie o 10:05 wychodzi na korytarz, by wychowanki mogły do niego podejść, porozmawiać. Na ścianie, gdzie nie sięga kamera, w miejscu, którego nie obejmuje monitoring wisi tak zwana „dyroskrzynka”, do której każda z dziewczyn może wrzucić swoje żale. – Ale nie są to tylko donosy. Zdarza się, że dostaję list, że ta i ta dziewczyna ma urodziny i żeby coś jej zorganizować. Proszę zobaczyć, są listy podpisane. Chociaż nie muszą tego robić.
Czy dyrektor ma dzieci? – Tak, córkę. Tu w ośrodku mam 84 córki i 85-tą w domu…
Rodzina
– Wie Pani, my jesteśmy jak rodzina – mówi Ola, wychowanka. – Wiele z nas nie ma tak bliskich relacji w domu, jak ma tutaj.
Hanna Sotek, socjoterapeutka pracująca w ośrodku: – Bywa, że dziewczyny nie chcą jechać do domu na święta, bo tam nie ma żadnej relacji, żadnej więzi – tu czują się lepiej. Bo nagle okazuje się, że podczas Wigilii w domu nie siadają wspólnie przy stole. Każdy jest w swoim pokoju, a mama tylko donosi potrawy wigilijne.
Ania, terapeutka: – Czemu dziewczyny tu trafiają? Przyczyny są różne. Nie radzą sobie z problemami rodzinnymi. Nie radzą sobie same ze sobą, Coraz trudniej jest im żyć z tym, co cywilizacja przynosi. Wydaje mi się, że nie mają umiejętności, które pozwolą im dobrze żyć. Czegoś im brakuje, potrzebują czegoś, czego dom nie może im dać. I czasami wystarczy korekta. Często mówimy, że one są daleko od domu po to, żeby do tego domu mogły wrócić.
To nie są złe dziewczyny, one nie są trudne. One są pogubione w tym, co wokół się dzieje, co dzieje się z nimi samymi. Ta ich trudność to też „przywilej” wieku. Ta trudność to często brak kompetencji rodziców. – Problemem naszych dziewczyn są rodzice – albo ich brak, albo brak wsparcia z ich strony. My to widzimy – gdyby rodzic wcześniej zareagował, zauważył problem, to te dziewczyny by do nas nie trafiły.
Podczas pierwszej wywiadówki w ośrodku, pięć lat temu, to dyrektor ze swoim zespołem jedli wystawione na spotkanie paluszki. Nie było żadnego z rodziców. – Są rodzice, którzy zostawiają swoje dzieci z ulgą, że pozbywają się problemu. Ale są tacy, którzy płaczą – mówi Hania, socjoterapeutka.
Warunkiem zostawienia dziewczyny w ośrodku są co dwutygodniowe wizyty w domu.
Urlopowanie
Dziewczyny dwa razy w miesiącu muszą weekend spędzić w domu. To dla nich jak egzamin. Każda dostaje zeszyt wymiany informacji, w którym wspólnie z rodzicami, czy opiekunami zapisuje, co podczas tego wolnego czasu robili. – Zdarza się, ze dziewczyna u nas w ośrodku jest idealna, że można by było myśleć: „po co ona u nas jest?”. Ale kiedy wychodzi, wszystko pęka i wtedy widzimy, gdzie co szwankuje, wiemy nad czym musimy pracować – tłumaczy dyrektor. Dziennik informacji to też sprawdzian dla rodziców, którzy nie potrafią przebywać ze swoim dzieckiem, nie potrafią spędzić z nią czasu. – Czasami trzeba im taki weekend zaplanować, kiedy widzimy, że tam nie ma żadnej relacji. Piszemy: do południa idziecie razem na zakupy, robicie wspólnie obiad… Takie rzeczy musimy zaszczepić.
Dzisiaj podkreślają, że najważniejsza jest współpraca z rodzicami, że gdyby nie rodzice, nie ich chęć pomocy swoim córkom, to oni w ośrodku byliby jedynie nadzorcami. Wiele się zmieniło. Teraz wywiadówki organizowane są z okazji różnych szkolnych uroczystości, trzeba dostawiać krzesła. – Kiedy słyszę: „Proszę pani, ja mówię do tej mojej mamy, a ona mnie nie rozumie”, zastanawiam się z kim powinniśmy pracować z tymi dziewczynami czy z ich rodzicami – mówi socjoterapeutka.
Bezpieczeństwo
Zaczynają od buntu.
– Chodź usiądź.
– Nie.
– Pożegnaj się z rodzicami.
– Nie.
– Wyciągnij kolczyk.
– Nie.
W ośrodku to „nie” jest wyzwaniem, bo je trzeba zamienić na końcu na „tak”. Ta praca to orka. Na jedno malutkie szczęście składa się 30 niepowodzeń. Dyrektor: – To jest praca na niepowodzeniu i na problemie, w tym wszystkim trzeba wyłuskiwać dobre rzeczy. Trzeba szukać pozytywów, czegoś, co tę dziewczynę zainteresuje, za co można ją złapać, wyciągnąć, pociągnąć za sobą. Kiedy dostaję CV w sprawie pracy, wie pani na co patrzę? Na ostatnią stronę , na zainteresowania, bo wtedy wiem, czy ten człowiek będzie mógł coś tym dziewczynom dać oprócz rozmowy, oprócz zastosowania wyuczonych metod resocjalizacyjnych.
Co jest najważniejsze? Bezpieczeństwo
Dziewczyny zamykane są w ramy. Zostają przywożone do ośrodka i zostają na coś przygotowane. Na pewne zasady, na regulamin i na konsekwencje swojego postępowania. Bo tu nikt nie mówi o karaniu. Tu mówi się o przywilejach i konsekwencjach.
– Wie pani, tu jest bezpiecznie. Tu wiemy, co nas czeka, czego możemy się spodziewać – mówi Karolina. – Tu nic nie jest zamiatane pod dywan. Każda, nawet najtrudniejsza sytuacja jest głośno omawiana, możemy rozmawiać o wszystkim, nikt nas nie lekceważy, nikt nie mówi: „później”, „nie teraz”, „nieważne, daj spokój”, „nie interesuj się”.
Hania, socjoterapeutka: – One tutaj nauczyły się jednej ważnej rzeczy. Nauczyły się prosić o pomoc. O co proszą? O rozmowę. One chcą po prostu porozmawiać. Chcą się wygadać. Tylko i aż tyle…
I poczucie sprawczości. Bo to nie jest tak, że nagle wsadzane są w jakieś tryby, w których muszą funkcjonować. Dyrektor: – Zawsze powtarzam: „Nie podoba ci się? Świetnie, zmień to”. Jest samorząd uczniowski, można złożyć wniosek, można przedstawić swoje propozycje zmian. Uczymy dziewczyny, że one mają realny wpływ na to, co się w ośrodku dzieje, mając nadzieję, że będą o tym pamiętać w samodzielnym życiu.
Tutaj wszystko jest terapią
Myślisz: „ośrodek dla dziewczyn”, widzisz: wyzywająco ubrane młode dziewczyny, z papierosem w zębach, z flaszką schowaną pod poduszką. Które tylko myślą, jak się wyrwać, jak uciec i się zabawić. A to zagubione dzieci, kompletnie pogubione. Które nagle muszą zmierzyć się same ze sobą ze swoim życiem, ze swoimi problemami. Muszą dokonać bardzo głębokiego wglądu w siebie. Robią coś, na co rzadko któremu dorosłemu starcza odwagi i siły.
Dorośli, którzy im towarzyszą w tym miejscu muszą być wyjątkowi. Dyrektor powtarza, że ten kto nie kocha tej pracy, długo tu nie wytrzyma. Terapeutka Ania dodaje, że ich wychowanki od razu wyczują, że ktoś ich jest tu przez przypadek…
Ania: – Kiedy one zaczynają tu czuć się dobrze, zaczynają coś ze sobą robić.
Wszyscy zgodnie powtarzają za dyrektorem, że to nie jest szkoła izolująca, to szkoła elitarna. Bo w której szkole uczy się dzieci wyrażania swoich uczuć, nazywania emocji, bycia asertywnym, rozwiązywania konfliktów bez przemocy.
Z dziewczynami pracują w 12-osobowych grupach. Mają grupy wsparcia. Codziennie pod koniec dnia omawiają z wychowankami wszystkie problemy, które nie zostały przedyskutowane czy rozwiązane w ciągu dnia. – W zwykłej szkole nauczyciele wychodzą po 15:00, a my właśnie wtedy zaczynamy swoją pracę – mówi dyrektor, który faktycznie nawet w piątek późnym popołudniem odbiera telefon. Gdy mu o tym przypominam, śmieje się: – E to nic takiego, w sobotę o czwartej rano zadzwoniła kiedyś matka jednej z dziewczyn, że jej córkę boli brzuch i co ona ma zrobić.
Nie zawsze jest kolorowo. Są dziewczyny, które przez pół roku (a są takie, które przez cały pobyt) myślą o tym, jak się wydostać z ośrodka, nie chcą zauważyć swojego problemu i nad nim popracować. Karolina z ośrodka uciekała trzy razy. Ostatni to był dla jej przyjaciółki. – Dużo czasu zmarnowałam… Ale dziś jestem w końcu kimś innym. Mój tata podjął terapię, zmienił się, znowu jestem z nim. Przygarnął mojego brata. Już tak nie chcę, nie chcę jak ci moi znajomi, dla których uciekałam. Teraz to wszystko widzę.
Elitarna szkoła
Ania, terapeutka: – Co jest najtrudniejsze? Ta praca wymaga przede wszystkim pracy nad sobą i własnej dojrzałości emocjonalnej. Są rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przeskoczyć. Najtrudniejsza jest ta bezsilność i bezradność. Mamy dziewczyny z rodzin alkoholowych. Jedyne co możemy im dać, to pokazać, że są też inne dzieci, że każdy z nas ma rodzinę. A jaką? Nieważne, ważne, że jakąś. Najgorsze, że czasami nie jesteśmy w stanie pomóc, one muszą same wiele rzeczy zrozumieć, a nie wszystkie są na to gotowe. Czasami dziewczyny chcą się spotkać ze swoimi biologicznymi matkami, bo chcą się pogodzić z tym, że ich matka pije. My im powtarzamy, że mama je kocha, kocha tak jak potrafi, ale nie umie niektórych rzeczy jako matka zrealizować.
Hania, socjoterapeutka: – One znają mechanizmy, rozumieją, że to co się dzieje w ich rodzinie, czy to, co ich spotkało nie oznacza, że ich życie też ma tak wyglądać, że mają powielić błędy swoich rodziców. Wręcz przeciwnie.
W ośrodku jest wychowanka, która czeka do 18-tego roku życia, żeby móc odnaleźć swoją biologiczną matkę. Jej tata o tym wie i to akceptuje…
Dziewczyny żyją obok siebie 24 godziny na dobę. Mają niezwykłą umiejętność uczenia się na cudzych błędach. Widzą, kto za co jakie ponosi konsekwencje i decydują czy chcą w to wchodzić. Uważnie słuchają, wiedzą, że niektórzy mają gorzej, ale są też ci, którzy mają lepiej. Masz wybór. Albo naprawisz to, co masz, albo dalej będziesz w tym tkwić. Same dla siebie też są wsparciem.
Siedzą przede mną dwie piękne i młode dziewczyny. Które tak bardzo się boją. Boją się, że za kilkanaście dni opuszczą mury ośrodka już na zawsze. Boją się, że życie ich złamie, że nie podołają. Rozmawiamy o tym, że tutaj poczuły się pewnie, zobaczyły na co je stać. – Jestem ambitna, szybko się uczę – mówi Ola. Za chwilę wrzucone zostaną w paszczę codzienności. Z plecakiem wypełnionym po brzegi wszystkim tym, czego o sobie się w ośrodku dowiedziały, co przepracowały… Jeszcze w siebie nie wierzą do końca, ale jakoś trudno nie uwierzyć, że dadzą sobie radę.
Zaczepia mnie jeszcze przed wyjściem wychowawczyni Karoliny. – Wie pani, czego tak naprawdę tym dziewczynom potrzeba? Tylko miłości i zainteresowania… I aż.