- Jak zaczęła się Pani droga do sukcesu?
– Odpowiem nieco przewrotnie. Pracując w branży rozrywkowej, muszę mieć duszę artysty, więc zacznę od tego, że już od najmłodszych lat przejawiałam takie predyspozycje – zaczęło się od występów wokalnych na balkonie, w wieku w porywach do pięciu lat. A poważnie mówiąc – już jako szesnastolatka odkryłam swoje prawdziwe powołanie. Okazało się, że świetnie sprawdzam się w roli organizatora. Podjęłam się wyzwania realizacji pierwszej imprezy w moim życiu – półmetka dla młodzieży. Na szczęście dla mnie event nie skończył się katastrofą, a patrząc z perspektywy lat oraz doświadczenia w branży – miał on wszelkie predyspozycje do tego, aby pojawić się „na pasku” w wiadomościach informacyjnych. Na studiach miałam masę zajęć dodatkowych: pracowałam w charakterze opiekuna grup sportowców – piłkarzy ręcznych, motocyklistów, podjęłam się pierwszej pracy na stanowisku specjalisty ds. szkoleń. Następnie zatrudniłam się w jednej z Organizacji Pracodawców ds. Osób Niepełnosprawnych. Już po kilku miesiącach przyszła prosta matematyka – sprzedaję, szkolę, pracuję. Zarabiam 10%. Dlaczego nie podjąć wyzwania i nie rozpocząć pracy na własny rachunek? I tutaj pojawia się jeszcze jeden wątek, który jest pomijany w narracjach ludzi odnoszących sukces. Mianowicie chodzi mi o szczęście. Podam przykład – jeśli nie trafiłabym zupełnie przez przypadek na ogłoszenie o pracy, nie podjęłabym decyzji o wyjeździe na rozmowę kwalifikacyjną do innego miasta, następnie nie poznałabym odpowiednich ludzi i w idealnym czasie nie podjęłabym rozmowy o dalszych działaniach, na pewno nie byłabym tu, gdzie jestem. Więc poza umiejętnościami organizatorskimi i wielką determinacją – na pewno moje życie nie potoczyłoby się tak, jak widzimy. Dopomagając szczęściu, w 2009 r., wraz z dwójką znajomych podjęłam decyzję o założeniu własnej działalności gospodarczej. Początki były trudne – pierwsze kontakty z klientami, próba przebicia się, opór klientów przed nowym i nieznanym. Z czasem okazało się, że idzie nam coraz lepiej, a klienci potrzebują dodatkowych usług. Rozpoczęliśmy poszukiwania świadczeń dodatkowych – zaczynaliśmy od najprostszych imprez wieczornych, gdzie obsługa DJ i podstawowe oświetlenie to był szczyt naszych możliwości. Jednak potrzeba matką wynalazku – zaczęliśmy organizować coraz większe wydarzenia, z uwzględnieniem nieznanego nam dotychczas wachlarza usług, w tym imprezy rodzinne.
Przez ostatnie 10 lat, metodą małych kroków, musiałam wydeptywać ścieżki i sprzedawać usługi, które nie należą do tanich. Duży kredyt zaufania i słowa wierzącego we mnie klienta, które zapamiętam na zawsze – „Pani jest najlepszymi referencjami” – powodowały, że rosły mi skrzydła. Powoli, z pomocą oddanych współpracowników, udało się stworzyć rozpoznawalną na rynku eventowym markę, z której jestem bardzo dumna.
Co daje Pani kontakt z ludźmi?
– Mam do czynienia z niezliczoną ilością osób. Nie z każdym mam okazję porozmawiać, dla uczestników naszych imprez my, organizatorzy, pozostajemy niewidoczni. Zazwyczaj nasi goście nie zdają sobie sprawy z tego, ile pracy wymaga perfekcyjnie przygotowany event. Cieszy mnie jednak, gdy widzę uśmiechy tysięcy uczestników wydarzenia, ich wspólne śpiewy, tańce do rana. Mimo że ci ludzie mnie nie widzą, ja widzę ich. I chwile ich radości nadają sens mojej pracy. Wisienką na torcie jest podsumowanie od klienta. Słowa: „pani Agnieszko, dziękuję, było wspaniale” powodują, że mogę przenosić góry.
Skąd bierze Pani energię do działania?
– Jestem osobą, która nieustannie potrzebuje nowych bodźców i odczuwa kompulsywną chęć rozwoju. Cały czas chcę więcej. Wiem, że mam ogromny potencjał, mogę więcej i że na pewno to osiągnę. Znam bardzo dobrze smak porażki, czasem nasza praca to przysłowiowe krew, pot i łzy. Lubię wiedzieć, pytać, rozmawiać z osobami, które mają coś do powiedzenia. Ciężko pracuję – nie mam kompleksów i problemu z tym, że przy piknikach czy galach jestem ze swoim zespołem od świtu do nocy, targam tony sprzętu, zwijam kable i padam na twarz po kilku nieprzespanych nocach. Jestem twarda, pracuję na swoją pozycję. Jestem dumna z tego, że nie miałam „uderzenia w plecy”, poradziłam sobie mimo wielu przeciwności losu. Nie ma nic piękniejszego niż uczucie dobrze wykonanej misji. Mam cudowny zespół, Ludzi z pasją. Wiem, że damy radę. Myślę, że właśnie power gości eventów oraz moc i zaangażowanie mojego zespołu napędzają mnie do tego, aby działać z coraz większą energią i apetytem na kolejne wyzwania.
Czy kiedykolwiek czuła się Pani dyskryminowana w pracy? Jak sobie z tym radzić?
– Mam szczęście pracować z ludźmi, którzy szanują drugiego człowieka. Ja także jestem osobą, która ma swoje zasady i wartości, których nie naruszam i nie pozwalam naruszać ich innym. Dzięki temu nigdy nie odczułam dyskryminacji. Co mogę jednak poradzić osobom borykającym się ze złym traktowaniem? Przede wszystkim twarde postawienie granic i głośne sprzeciwianie się temu, co je spotyka.
Co było dla Pani największym wyzwaniem zawodowym?
– Zapewne odpowiedź będzie sztampowa, ale taka jest prawda. Każdy event jest wyzwaniem. Czasem wydaje się nam, że impreza będzie totalnym standardem – na miejscu okazuje się jednak, że przez ostatnie trzy dni padał deszcz, ktoś bez konsultacji z nami postawił na środku placu ekspozycję, z którą nie da się nic zrobić lub zapewnienia o zabezpieczeniu elektrycznym można włożyć między bajki. Każda impreza jest inna – pracujemy z ludźmi, scenariusz przez nas przygotowany może potoczyć się na wiele torów, w zależności od pogody, frekwencji i nastroju naszych gości. Event to żywy organizm i nieustanne wyzwanie. Jeśli jednak miałabym wybrać jedno konkretne wydarzenie, podam przykład sprzed kilku lat. Pewnego dnia, podczas rozmowy podsumowującej rok i burzy mózgów, wpadliśmy na wspaniały (przynajmniej na tamten moment) pomysł rozwoju działalności. Uznaliśmy, że wszystkie (dosłownie wszystkie) posiadane środki zainwestujemy w wesołe miasteczko, z którym wyjedziemy nad morze. Zakładaliśmy sprzedaż detaliczną i otoczenie morza nie tylko sensu stricto, w formie wody, ale również szerokiego strumienia pieniędzy. W ramach anegdoty dodam, że nasze głowy zaprzątała głównie myśl, gdzie będziemy składować te olbrzymie ilości gotówki. Niestety rzeczywistość okazała się mniej łaskawa niż nasze oczekiwania. Ponieśliśmy srogą porażkę, tracąc duże pieniądze w 40 dni. Przynajmniej opalone nogi i odporność na wirusy zostały zaliczone na plus. Nie poddaliśmy się jednak, uznaliśmy, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Wyzwaniem było zagospodarowanie ogromnej ilości sprzętu i rozpoczęcie pracy na zupełnie nieznanym nam rynku, a następnie przeorganizowanie dotychczasowej działalności tak, aby inwestycja nie okazała się chybiona. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że cieszę się z tego, że moja przygoda z biznesem zaczęła się od porażki. Nie wsiadłam od razu na wysokiego konia. Jadę spokojnie na kucyku. Chociaż na samą myśl, że mogłabym męczyć biednego zwierzaka, od razu spadam na ziemię, biorę go za uzdę i prowadzę obok, jak równorzędnego partnera.
Jak w wirze obowiązków znajduje Pani czas na życie prywatne?
– Szczerze mówiąc – nie znajduję. Nie wprowadziłam jeszcze w życie pojęcia work-life balance, które w obecnych czasach jest niezwykle modne i stało się wręcz paradygmatem. Staram się żyć zgodnie z założeniem, że jeśli praca jest pasją, to nie przepracuje się w życiu ani chwili. Henry Ford powiedział kiedyś, że jeśli człowiek chce do końca życia pozostać pracownikiem fizycznym, to powinien równo z wybiciem godziny szesnastej zapominać o swojej pracy. Natomiast jeśli zamierza piąć się wciąż w górę, wybicie godziny szesnastej powinno być dla niego sygnałem do myślenia. Kluczowy przekaz jego tezy brzmi: myślenie to najcięższa praca z możliwych i pewnie dlatego tak niewielu ją podejmuje. O pracy myślę nieustannie, więc można podejść do tego na dwa zupełnie różne sposoby. Myślę, ale nie pracuję, gdyż to moja pasja. Można jednak zrozumieć to wręcz przeciwnie – myślę, więc nigdy nie odpoczywam i nie wychodzę z pracy. Mam dni, w których bywa raz tak, raz tak. Staram się nie zakładać, że istnieje podział na świat zawodowy i świat niezawodowy. Nigdy nie mam poczucia, że teraz jestem w pracy, a teraz z niej wychodzę. Takie podejście do pracy i życia prywatnego pozwala mi czuć satysfakcję z tego, co robię.
Czy ma Pani swoje codzienne rytuały, którymi chciałaby się Pani podzielić?
Wychodzę z założenia, że brak planu jest planowaniem swojej porażki. Jestem osobą analogową, nie mam pięciu urządzeń mobilnych, które pilnują mojego harmonogramu. Nie zmienia to jednak faktu, że cenię swój czas i lubię, gdy wszystko jest spisane i zaplanowane. Nie lubię trwonić czasu. Praca dostosowuje się do czasu, który na nią przeznaczysz, więc staram się działać zgodnie z tym założeniem.
Jak według Pani prawidłowo powinno się wyznaczać cele?
– Mam w sobie dużą dawkę autoironii, więc powiem, że uważam, że świat byłby uboższy bez moich przemyśleń i motywacyjnych frazesów rodem spod pióra coacha gromadzącego dzikie tłumy na ambitnym wykładzie, pełnym przemyśleń i mądrości typu: „Chce ci się pić? Napij się wody! Bądź sobą, pij, ile wlezie, a zobaczysz, jak będziesz nawodniony”. Jednak mówiąc poważnie – nie jestem mówcą motywacyjnym we wspaniale skrojonym garniturze, z przylepionym do ust uśmiechem obnażającym śnieżnobiałe uzębienie rodem z reklamy (a tak naprawdę spod wprawnej ręki stomatologa protetyka), włosach lśniących jak upstrzone diamentami łany zboża i figurze z mięśniami wystającymi spod alabastrowej skóry. Nie śmiem być żadnym mentorem ani coachem dla nikogo. Moja rada jest taka: warto mieć otwarte oczy i uszy, nigdy nie wiemy, gdzie czeka na nas szansa. Sama uczę się, że szczęściu trzeba pomagać. Zawsze staram się mieć z tyłu głowy myśl, że warto złapać pociąg, który może nas zabrać do zupełnie innej rzeczywistości.
Jakie trzy najważniejsze cechy pomagają Pani w pracy zawodowej?
– Odpowiem nieco na okrętkę. Poza oczywistymi cechami, jak rzetelność, pracowitość, uczciwość i szacunek, w pracy zawodowej niebagatelne znaczenie ma jednak szczęście. Mam otwarte oczy, uważnie słucham i wypatruję okien transferowych. Jestem otwarta na wyzwania. To, że coś będziemy robić pierwszy raz, nie powoduje we mnie paraliżującego strachu, a wręcz napędza mnie do działania. Nie adoruję i nie oczekuję nieustannych nowości, ale staram się uczyć i nie negować innych punktów widzenia. Jeśli miałabym wybrać trzy cechy, to przede wszystkim postawię na twardy kręgosłup moralny i szanowanie własnych wartości, chęć rozwoju, a także łapanie szczęścia za nogi. Nie zapominam jednak o poczuciu humoru – ono pozwala przetrwać wszystko.
Czym jest dla Pani sukces?
– Może zabrzmi to banalnie, ale zacznę od tego, że nie ma jednej definicji i rozumienia słowa sukces, a założenie jednej recepty na sukces jest trywialne. To, co moją metodą prób i błędów doprowadziło do sukcesu, nie musi zadziałać w przypadku innych osób. Przechodząc jednak do odpowiedzi na pytanie – jeśli odczuwam radość z tego, co robię, wtedy czuję, że osiągnęłam sukces. Musi to być radość na takim dziecięcym poziomie, w dosłownym rozumieniu tego słowa. Sukcesem jest dla mnie także możliwość tworzenia czegoś od podstaw. Pojawia się pomysł, który się krystalizuje, przybiera formy i kształty. Czasem sama się dziwię, że jakieś kropki łączą się w zbiór, który przekłada się na realne działania. Jeśli jeszcze ten pomysł sprawia radość i przynosi konkretne korzyści materialne – w moim rozumieniu można nazwać to sukcesem.
Czy czuje się Pani spełniona?
– Przyznanie, że jestem spełniona, oznaczałoby dla mnie, że spoczęłam na laurach. Patrząc wstecz, czuję, że udało mi się coś osiągnąć. Przez ostatnią dekadę, od dwudziestotrzyletniej dziewczyny, która nie miała żadnych znajomości – ani wśród klientów, ani tym bardziej w branży rozrywkowej, nie miała pojęcia o prowadzeniu biznesu, nie wiedziała zupełnie niczego o artystach, formalnościach, prądzie, dmuchańcach, i milionie innych rzeczy – stałam się kobietą, która organizuje ogromne przedsięwzięcia i znalazła swoje miejsce na rynku. Z czasem dołączyli do mnie ludzie, którzy mi pomagają i wspierają w różnych okolicznościach. Mogę powiedzieć, że miałam dużo szczęścia. Nie mówię jednak, że zrobiłam karierę „od pucybuta do milionera”. Ja nadal czyszczę te buty, tylko może nieco bogatszych klientów, i mam swój lokal. Nie wiem, czy kiedyś uznam, że – posługując się już tym samym porównaniem – przestałam czyścić buty i jestem spełniona. Pojęcie „poczucia się spełnioną” ma w mojej głowie, zapewne błędnie, pejoratywny wydźwięk. W moim mniemaniu osoba spełniona już się nie rozwija, nie stawia przed sobą nowych wyzwań. A ja mam w sobie zbyt duży głód rozwoju, aby opisać siebie takimi słowami.
Co poradziłaby Pani innym kobietom, które stoją przed wyborem: życie zawodowe czy rodzinne?
Nie ma jednej ani prawidłowej odpowiedzi na to pytanie. Każda z nas ma inne wartości i priorytety. Nie można postawić wszystkich kobiet w tym samym szeregu i wymagać, aby wszystkie zachowywały się tak samo. Pięknem tego świata jest to, że jesteśmy różni i każdy z nas powinien mieć w sobie ogromny szacunek do drugiej osoby. Nie są to tylko puste frazesy. Głęboko wierzę w to, że jeśli ktoś czuje w sercu, iż jego najważniejszą misją jest posiadanie dzieci i prowadzenie domu, to jest to idealne wyjście dla tego człowieka. Jeśli ktoś chce żyć w pędzie, chaosie, oczekiwać na nieznane jutro i stąpać po niepewnym gruncie własnego biznesu – niech śmiało łapie byka za rogi. Podkreślałam już, że nie czuję się osobą, która może sypać mądrościami i doradzać innym, jak żyć. Odpowiedzią na to pytanie będzie stwierdzenie, że każda osoba musi sama zadecydować, co jest dla niej priorytetem i kluczową wartością w życiu. Ja mogę tylko doradzić, żeby spojrzała na siebie i z czystym sumieniem przyznała, że życie, które wiedzie, mierzy się nie tylko ilością oddechów, ale przede wszystkim chwil, które zapierają dech w piersiach. A tym, co zapiera ów dech, dla każdego z nas będzie zupełnie co innego. I to jest właśnie wspaniałe.