Romeo Romeo. Robin Kaye

romeo

Poznają się przypadkiem. Rosalie łapie gumę, zatrzymuje się samochód pomocy drogowej. Zabójczo przystojny mechanik Nick Romeo w rzeczywistości jest właścicielem sieci salonów samochodowych. Rosalie, niezależna finansistka, wie doskonale, czego oczekuje od związku – żadnych zobowiązań, planowania wspólnej przyszłości, żadnych uniesień.

(Tytuł oryginału: Romeo, Romeo)
ISBN 978-83-7551-210-6 oprawa miękka
Format 12,3 x 19,5 cm, str. 336
Przełożyła Ewelina Kowalczyk
Sugerowana cena detaliczna 34,90

Jednak wkrótce po pierwszej randce się rozchorowuje i przelotna, pełna skrywanych tajemnic znajomość, z dnia na dzień całkowicie się zmienia. Nick ma szansę udowodnić, że jest świetnym kucharzem i potrafi z poświęceniem sprzątać, zmywać i opiekować się psem. Rosalie zaczyna dostrzegać zalety bliskiej relacji z mężczyzną i mur, który wybudowała wokół serca powoli się kruszy. Co się stanie, gdy Nick wyzna Rosalie, kim jest naprawdę?

Autorka zdobyła w 2008 roku nagrodę RITA za nieopublikowany maszynopis i od tej pory wydała cztery książki, które ciesza się coraz większą popularnością. Jej książki to smakowita mieszanka włoskich temperamentów, gorących namiętności i przepysznego jedzenia, a do tego duża dawka humoru.

Rosalie zdołała jakoś uciec z domu wariatów. Przytulny domek rodziców w Bay Ridge przez większość czasu mógł swobodnie uchodzić za sycyliską odmianę Bellevue[1]. Opierając się podmuchom zimnego styczniowego wiatru, Rosalie zapięła płaszcz pod samą szyję i pobiegła do samochodu.

Każdy niedzielny obiad na łonie rodziny był dla niej lekcją samokontroli, jednak tego dnia przeszła przyśpieszony kurs samoobrony. Przed małżeństwem.

Nie mogła zrozumieć, dlaczego matka, która powinna przecież kochać własną córkę, próbuje ze wszelkich sił wpuścić ją w kanał. Choć należy przyznać, że Maria Ronaldi we własnym małżeństwie była po prostu szczęśliwa.

Rosalie jednak, ilekroć miała podjąć decyzję, z uwagą rozważała wszystkie za i przeciw, zagłębiając się przy tym w statystyki, które od dzieciństwa uwielbiała. Aż pięćdziesiąt trzy procent małżeństw kończy się rozwodem. Dodając do tego małżeństwa nieszczęśliwe i unikające rozpadu wyłącznie z uwagi na poglądy religijne, bądź ośli upór, których ilość Rosalie szacowała na jakieś czterdzieści sześć procent, otrzymuje się wynik jednego procenta małżeństw szczęśliwych. Tylko szaleniec podejmie ryzyko, mając jedną szansę na sto!

Poznają się przypadkiem. Rosalie łapie gumę, zatrzymuje się samochód pomocy drogowej. Zabójczo przystojny mechanik Nick Romeo w rzeczywistości jest właścicielem sieci salonów samochodowych. Rosalie, niezależna finansistka, wie doskonale, czego oczekuje od związku – żadnych zobowiązań, planowania wspólnej przyszłości, żadnych uniesień.

Rosalie miała wiele wad, jednak nie była szalona. Już w dzieciństwie podjęła decyzję, że nigdy nie wyjdzie za mąż i jak dotąd nie wydarzyło się nic, co mogłoby choć trochę zachwiać jej postanowieniem. Oczywiście, gdyby wypowiedziała to na głos, w odpowiedzi usłyszałaby wyłącznie jedenaste przykazanie: „Wyjdziesz za mąż za miłego katolika, najlepiej Włocha, i będziesz z nim miała stadko dzieci, albo pójdziesz prosto do piekła”.
Nachmurzona Rosalie schroniła się w ukochanym volkswagenie garbusie i ruszyła ku domowi. Już po kilku przecznicach usłyszała niepokojące pukanie. Zły znak. Zjechała na pobocze i odkryła, że jedna z tylnych opon jest płaska jak naleśnik, w dodatku nie mogła nawet dokładnie się jej przyjrzeć. Po obiedzie u rodziców miała wrażenie, że jeśli się schyli, pęknie jej pasek od spodni. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, co mogłoby się stać, gdyby kucnęła.
Otworzyła bagażnik, żeby wyjąć koło zapasowe i zobaczyła tylko pustą okrągłą dziurę. Cholera! Tylko tego jej brakowało. Przez chwilę bezmyślnie patrzyła na pusty bagażnik, wreszcie z furią kopnęła sflaczałą oponę, w duchu wyzywając brata od najgorszych.
Dupek!- Stronzo! – krzyknęła z wściekłością. Chyba oszalała, dając mu sto sześćdziesiąt dolarów i licząc na to, że kupi jej koło zapasowe. Prosiła go o pełnowymiarową zapasówkę, tymczasem nie dostała nawet zwykłej opony dojazdowej. – Propio un stronzo della prima
categoria! Przez chwilę klęła z pasją po włosku. Bóg na pewno wybaczał przeklinanie w innym języku. Dorzuciła jeszcze kilka przekleństw po hiszpańsku. Doszła do wniosku, że coraz lepiej sobie z nim radzi.

Dominick Romeo stał z rękami w kieszeniach w warsztacie swojego największego salonu samochodowego. Był właścicielem wielkiej sieci salonów rozsianych po całym Wschodnim Wybrzeżu i choć swoje imperium zbudował od zera, nie był w stanie zrozumieć, co jest nie w
porządku z tym cholernym Viperem.

Zerknął na zegar przy podnośniku i doszedł do wniosku, że zrobiło się późno. Był chyba jedynym nieszczęśnikiem w całym Nowym Jorku siedzącym w pracy w niedzielne popołudnie. Każdy rozsądny człowiek zajadał się właśnie deserem po sutym włoskim obiedzie. Każdy oprócz niego. W dodatku zepsuł mu się samochód. Zatrzasnął pokrywę silnika i skrzywił się, gdy w pustym warsztacie echo zwielokrotniło głośny huk.

Zmywając smar z dłoni, po raz kolejny zastanawiał się nad jedną z największych tajemnic wszechświata – po jaką cholerę ludzie zaczęli łączyć silniki z komputerami.

Weekend zaczął się źle i z godziny na godzinę było coraz gorzej. W piątek odrzucono jego propozycję przejęcia prywatnego salonu samochodowego, którego pożądał skrycie niemal od dziecka. W sobotę wieczorem, zamiast pocieszać go po tak wielkiej stracie, Tonya
zaczęła marudzić coś o ślubie. Nie dała mu wyboru, musiał z nią natychmiast zerwać. Tonya wylała morze łez, a Dominick opróżnił całego Danielsa i obudził się w niedzielę z potwornym bólem głowy.

W zasadzie obudził go telefon. Mama nie omieszkała przypomnieć mu już o szóstej rano, że nadeszła jego kolej, by towarzyszyć Nanie do kościoła. Krzywiąc się i ukradkiem rozmasowując skronie, przez całą mszę zastanawiał się, czy Jezus rzeczywiście umarł za nasze grzechy. Być może śmierć była tylko ucieczką. Prawdopodobnie okazała się mniej bolesna niż słuchanie śpiewu babci.

Tego ranka Nick sam chętnie wziąłby krzyż na ramiona. Zepsuty Viper był ostatnim gwoździem do trumny. Słyszał kiedyś, że nieszczęścia chodzą parami, musiał więc wygrać potrójny los w tej loterii. Naliczył pięć nieszczęść, jaki z tego wniosek? Czas na szóste…

Odłożył narzędzia na miejsce i powyłączał światła. Pocieszał się myślą, że w domu czeka na niego zimne piwo i wygodne łóżko. Jednak skoro nie miał ochoty szukać pudła z kluczami i przestawiać wszystkich samochodów blokujących wjazd do salonu, musiał wrócić do domu lawetą.

Nic tak nie wkurzało jego sąsiadów, jak laweta zaparkowana pod budynkiem. Jednak myśl o karcących spojrzeniach i drwiących komentarzach nie była w stanie zmotywować go do przestawiania ośmiu aut. Do licha, w końcu mieszkał tam od trzydziestu jeden lat. Gdy się
urodził, Park Slope miało fatalną reputację, a zmiany, które się dokonały w dzielnicy, były także jego zasługą. Sąsiedzi nie powinni grymasić, nawet gdyby zechciał parkować pod domem śmieciarką.

Nie zdjął kombinezonu, żeby nie pobrudzić ubrania w szoferce lawety, przeczesał tylko włosy palcami i ruszył do domu. Był już prawie na miejscu, gdy minął zaparkowany na poboczu samochód. Jakaś kobieta kopała z furią oponę, nie zwracając uwagi na mijające ją pędem
samochody i ciężarówki.
Z westchnieniem zjechał na pobocze, włączył światła awaryjne i spojrzał na furiatkę. Miał nadzieję, że to jej własny samochód, bo właśnie nie trafiła w oponę i z całej siły kopnęła zderzak. Westchnął ponownie. Szóste nieszczęście właśnie nadeszło i czuł, że lepiej zmierzyć się z nim od razu niż odkładać na później.
Nick wyskoczył z lawety i z rezygnacją ruszył ku wariatce. Mógłby przysiąc, że słyszy włoskie i hiszpańskie przekleństwa.
– Halo, proszę pani! Czy nie mogłaby pani wyżywać się na drugiej stronie zderzaka? Jeszcze chwila i ktoś panią potrąci! – Przez chwilę czekał na odpowiedź, lecz kobieta tylko obrzuciła go wściekłym spojrzeniem. Może naprawdę jest wariatką… Spróbował grzeczniej: – Proszę
pani, jeśli mi pani pozwoli, zmienię oponę na zapasową. Będzie pani mogła spokojnie pojechać do domu i rozliczyć się osobiście z przyczyną swych kłopotów.

– Zwariował pan? Nie przyszło panu do głowy, że gdyby przyczyna moich kłopotów była w tej chwili w zasięgu, dorwałabym go jak psa, którym zresztą jest, i wytłukłabym z niego Nick uniósł brew ze zdumienia, ciesząc się w duchu, że zachował bezpieczny dystans.

– Przecież gdyby tylko kupił zapasowe koło, jak go prosiłam, już bym je sobie sama zmieniła! A dałam mu pieniądze! Wiem, pewnie pan uważa, że już dawno powinnam zmądrzeć i ma pan rację. Miałam pięć lat, kiedy zorientowałam się, że ten drań mnie okrada, zamieniając
moje dolary na miedziaki i twierdząc, że miedziaki są bardziej wartościowe, bo lśnią jak złoto. A ja mu wierzyłam! Powinnam była zabić brata wieki temu! Niestety, darowałam mu i teraz sterczę tu na mrozie i gadam z nieznajomym!

Dopiero w tej chwili musiała sobie zdać sprawę, że wrzeszczy na dobrego Samarytanina. Odetchnęła głęboko, wcisnęła dłonie w kieszenie i powiedziała łagodniej:
– Jasne. – Nick z trudem powstrzymał uśmiech. Zawsze miał słabość do ognistych kobiet. Nie miał zamiaru jej denerwować, ale była taka słodka, gdy miotała przekleństwa i wymachiwała rękami! Wariatka, ale słodka jak miód. – A może schroni się pani przed zimnem w lawecie? Tylko proszę niczego nie dotykać. Umocuję samochód i odwiozę panią o domu. Jutro odbierze go pani z salonu Romeo.
– Chce pan, żebym wsiadła do lawety? Z nieznajomym?
Dominick zmrużył błękitne oczy. Przez chwilę zastanawiał się, jakie szóste nieszczęście spotkałoby go wieczorem, gdyby zostawił wariatkę na pastwę losu. Jednak naprawdę miał ochotę jej pomóc.
– Mam odholować pani auto do warsztatu, czy nie?
– Oczywiście, bardzo proszę. Ja jednak nie wsiądę do lawety z nieznajomym.
Nick wyciągnął z szoferki kable i liny do holowania.
– Życzę zatem powodzenia w poszukiwaniu taksówki. Może pani skorzystać z mojego telefonu. Leży na siedzeniu w szoferce. Przyjdę za jakieś dziesięć minut, jeśli zmieni panizdanie. – Usłyszał jeszcze, jak wariatka mamrocze, że ktoś powinien zdechnąć w kałuży krwi, lecz nie był w stanie stwierdzić, o kim mowa. Miał nadzieję, że nie o nim samym.

Parę minut wcześniej Rosalie zastanawiała się, czy hiszpańskie klątwy sprawią, że Bóg ześle jej pomoc. Obdzwoniła wszystkie warsztaty na Brooklynie, ale nikt nie odebrał telefonu.
Teraz cieszyła się, że trzy lata nauki hiszpańskiego nie okazały się stratą czasu, jednak była przekonana, że gdy coś wygląda na zbyt piękne, by mogło być prawdziwe, zwykle takie jest. Lawety raczej nie jeżdżą po okolicy w poszukiwaniu zepsutych aut, czyż nie?

Skoro zaś Bóg zesłał tego faceta, musiała w przeszłości nazbierać sobie sporo punktów. Nie mogła przestać się na niego gapić. Był przystojny jak Jude Law, w dodatku wysoki i smagły. Wyraźnie włoskie pochodzenie dodawało mu jeszcze uroku, nie wspominając o
sylwetce opiętej w kombinezon. Był cały pokryty smarem i rozczochrany, mimo to wyglądał nieprzyzwoicie bosko. To powinno być zabronione.

W innej sytuacji nie wahałaby się ani chwili i wsiadła do szoferki, by zawiózł ją do domu. Jednak w tym mechaniku było coś bardzo niepokojącego. Owszem, miał na sobie kombinezon, a na dłoniach smar, jednak jego wysmakowana fryzura dziwnie kontrastowała
ze strojem. Nosił ręcznie robione płócienne buty, modne i zupełnie czyste. Co więcej nie miał żadnego akcentu. Wymawiał pewne słowa z typowo brooklińską swadą, mówił poprawnie gramatycznie, ale nie miał żadnego akcentu. Brzmiał jak facet z Connecticut udający rodowitego mieszkańca Brooklynu. Znaczyło to że albo jest synem bogacza cierpiącym na amnezję i pracującym w warsztacie, albo… psychopatycznym mordercą. Prawdopodobieństwo obydwu opcji było nikłe, jednak druga brzmiała bardziej przekonująco.

Rosalie przeszukała kieszenie w poszukiwaniu telefonu. Zadzwoniła do swego chłopaka Joeya, do rodziców, najlepszej przyjaciółki Giny i nawet do kuzyna Frankiego. Nikt nie odebrał. Zaczął padać śnieg. Zaczęła dzwonić po taksówkę, jednak nie udało jej się znaleźć żadnej, która byłaby w stanie pojawić się w okolicy przed upływem godziny. Może jednak lepiej dać szansę potencjalnemu Kubie Rozpruwaczowi, niż stać na poboczu przez godzinę. W dodatku jej ulubione zamszowe buty zaczęły już przeciekać. Cholera!

Podniosła głowę i zobaczyła, że Nick zmierza w jej stronę. O ile to było jego prawdziwe imię. – Udało się pani do kogoś dodzwonić?

– Skoro stanowczo nie chce pani, żebym odwiózł ją do domu, proszę mi chociaż pozwolić się podwieźć do najbliższego baru. Będzie tam pani mogła bezpiecznie zaczekać na taksówkę.
– Dlaczego nie ma pan żadnego akcentu? – No i dobrze, pewnie pomyślał, że jest stuknięta. A przynajmniej patrzył na nią, jakby tak pomyślał.
– Brookliński akcent nie sprzyja interesom, musiałem więc trochę nad nim popracować. Jedzie pani czy nie?

Nie było to najgorsze wytłumaczenie. Rosalie także starała się zgubić akcent, odkąd tylko poszła do pracy. Może to trochę dziwne dla mechanika, ale z drugiej strony, gdyby był psychopatą, już dawno mógłby ją wrzucić do szoferki. Poza tym musi jak najprędzej ratować
buty!
– Na imię mam Nick – odparł, wskazując na imię wyhaftowane na kombinezonie. – Czy Nick to zdrobnienie od Dominicka Romeo? To byłaby dopiero przygoda, gdyby uratował mnie najbardziej pożądany kawaler w Nowym Jorku… Przynajmniej teraz, skoro Donald Trump znów się ożenił. To był słaby żart. Nick spojrzał na nią tak ponuro, że przelotnie zastanowiła się, czy nie powinna była jednak zostać na poboczu. Zatrzasnął za nią drzwi lawety, wsiadł i podjął wątek, nie kryjąc dezaprobaty:
– Dominicka Romeo? – Jasne. Musiałby zdarzyć się jakiś cud. Pokręciła się na siedzeniu, starając się nie zwracać uwagi na tłusty od smaru pas bezpieczeństwa i zaciśnięte szczęki Nicka. – Wypluj te słowa. Ostatnie, czego potrzebuję, to mąż. Bogaty, czy inny. Wystarcza mi fakt, że muszę sprzątać po psie. Jeśli powiesz o tym komukolwiek, będę musiała cię zabić.

Nick roześmiał się i napięcie nagle prysło.
– Nie martw się, będę milczał jak grób. Więc… porównują teraz Romea do Trumpa?
– Tak, słyszałam, że Dominick jest brooklińską wersją Donalda, nie licząc tego, że wciąż ma własne włosy. Może nie jest tak bogaty, ale podobno jest młodszy i znacznie przystojniejszy.

Widząc uśmiech Nicka, Rosalie poczuła się, jakby ktoś ją uderzył w twarz rozgrzanym żelazkiem. Powinien zarejestrować uśmiech na policji jako śmiercionośną broń! Ten uśmiech sprawiał, że każda normalna kobieta wyciągała ramiona i szeptała: „weź mnie“.

[1] Bellevue – szpital dla obłąkanych.