Jej mąż. Ted Hughes i Sylvia Plath” to opowieść o dramatycznym związku pary najwybitniejszych poetów XX wieku Sylvii Plath i Teda Hughesa. Ukazuje psychologiczne portrety obu postaci -Amerykanki, która próbuje połączyć ideał mieszczańskiego życia z twórczością poetycką, oraz niekonwencjonalnego, swobodnego artysty. Dwa buntownicze charaktery, dwa światopoglądy, jedna miłość do poezji. Książka, zaliczana do kanonu literatury poświęconej postaciom Plath – i Hughesa, zajęła czołowe miejsce na liście bestsellerów „Los Angeles Times”.
Tłum. Paweł Łopatka
Diane Middlebrook – brytyjska pisarka, autorka cenionych biografii ( mi. in. Anne Sexton), profesor literatury angielskiej. Autorka nie stawia sobie za cel nadrzędny szczegółowego opisu małżeństwa Plath i Hughesa, ale ukazuje nieustannie zmieniający się charakter i nastrój ich relacji i tę właśnie dynamikę i różnobarwność stara się odzwierciedlić.
O Sylvii Plath
Ted Hughes uważał ją za nieco zbyt „bezpośrednią”. Była zadufana w sobie, popędliwa, czasami arogancka i wiecznie w ruchu – nawet gdy siedziała, jak wspomina jedna z jej koleżanek z Cambridge. „Wciąż (…) niecierpliwie kiwała nogą, a jej dłonie zdawały się być we wzajemnej interakcji – splatała i zaciskała palce, a kciuki jakby toczyły wieczną walkę, dźgając się wzajem paznokciami”. Jeżdżąc na rowerze, Sylvia „pedałowała gwałtownie, z głową podaną do przodu i ramionami wyprężonymi, tak jakby roweru nie napędzała nogami, a samą tylko siłą woli” Owa gwałtowność, pasja bynajmniej nie wynikała u niej z pośpiechu. Sylvia po prostu taka była: „Można powiedzieć, że jeździła z zaciętością małej dziewczynki”
Z dziennika Sylvii Plath – pierwsze spotkanie z Tedem Hughesem ( 26 lutego 1956 roku) :
„Znów zaczęłam wrzeszczeć o jego wierszach, cytować (…) On potężny, odkrzykiwał”. Następnie wyszli do drugiego pokoju i dalej rozmawiali, po czym „Bez ceregieli pocałował mnie w usta i zerwał z włosów opaskę (…) porwał też ulubione srebrne klipsy; ha! Zatrzymam je, warknął. A kiedy mnie całował w szyję, z całych sił ugryzłam go w policzek, tak, że, gdy wychodziłam, krew płynęła mu po twarzy”
Ted Olbrzym
Wprawdzie pamiętnego wieczoru Ted nie szukał kandydatki na żonę – ale Sylvia rozglądała się za mężem, on natomiast znakomicie spełniał jej oczekiwania. Był „postawnym, muskularnym brunetem”, jak opisała go w dzienniku następnego dnia, „jedynym dostatecznie dla mnie wielkim”. Był mężczyzną słusznego wzrostu (ponad 183 cm) i zwykle ważył około 88 kilogramów. Zimą lubił nosić ciężki, brązowy, skórzany płaszcz z demobilu, podkreślający umięśnione ramiona, świetnie pasujący do jego nonszalanckiego, artystowskiego stylu.
W owym czasie studenci nie ubierali się niechlujnie. Hughes natomiast wiedział, że w Cambridge dość osobliwie dobierana odzież jest wyrazem przynależności klasowej: absolwenci szkół średnich, tacy jak on, nie chcąc narazić się na krytykę rówieśników z ekskluzywnych szkół prywatnych, nosili się dość ekstrawagancko. Rówieśnik Teda, Karl Miller, wspominał, że studenci najbardziej ekscentryczni „nosili krzykliwe stroje nawiązujące do stylu edwardiańskiego, a zatem – lamowane tweedowe spodnie, brokatowe kamizelki z wyłogami i czapeczki, a do tego niedbale wiązane kokardy”. Ted Hughes latem i zimą nosił wciąż te same, niechlujne, czarne ubrania. Od pewnego, należącego do rodziny matki, nieźle prosperującego biznesmena z zachodniego Yorkshire kupił swego czasu tanio belę sztruksu, który własnoręcznie zafarbował na czarno. Według relacji Glena Fallowsa, kolegi ze szkolnej ławy, Ted wyglądał „jakby właśnie wyskoczył z rybackiego kutra po jakiejś sztormowej nocy”. Zaprzyjaźniony poeta, Philip Hobsbaum, wyraził to w sposób znacznie mniej wyrozumiały: „Ted był wprost odpychający. Nosił stare cuchnące sztruksy, a w tłustych włosach miał wiecznie pełno łupieżu”.
Ted był dość nieśmiały i w towarzystwie zazwyczaj odczuwał skrępowanie, ale jako znakomity rozmówca umiał maskować tę słabość. Mimo wszystko ciekawy spotkań z ludźmi, chętnie uczęszczał do pubów Cambridge, gdzie studenci gromadzili się, by śpiewać ludowe piosenki. Ted miał głęboki, donośny głos, przy czym, mimo że studiował w elitarnej uczelni, bez trudu można było u niego rozpoznać naleciałości dialektu Yorkshire. We wspomnieniach osób, które go znały w młodości, znajdujemy wiele anegdot na temat jego niezwykłego głosu i sposobu mówienia. Amerykański pisarz Ben Sonnenberg opowiada, jak to kiedyś, na początku lat sześćdziesiątych, został zaproszony wraz z nim do domu poety Williama S. Merwina: „Czułem się jak Hazlitt podczas pierwszego spotkania z Coleridge”em: po prostu mnie powalił; taki był serdeczny i pełen werwy”. Słuchając Hughesa, „ni mniej, ni więcej, tylko spadłem z krzesła. Pomógł mi się podnieść i – jak zapisałem potem w notesie – „Nie przerywał mówienia i czułem, jak głos rezonuje mu w piersiach””. Angielska pisarka Emma Tennant przytacza inną historię: otóż na pewnym gwarnym przyjęciu w Londynie, w 1976 roku, zauważyła Hughesa, który siedząc całkiem nieruchomo, „nadawał” jakąś opowieść bez ładu i składu – każdemu, kto tylko miał ochotę słuchać, wyciągnęła go więc na parkiet i zajęła rozmową na tyle skutecznie, by nawiązać z nim romans. W istocie, niejedna kobieta chętnie przerywałaby perorującemu Tedowi, by tylko z nim poflirtować. Według niektórych źródeł był to „największy uwodziciel w Cambridge”, a w okresie, gdy go poznała Sylvia Plath – plotkując o nim, zwykle o tym właśnie mówiono najczęściej. Nic dziwnego, że podczas pamiętnego party Sylvia usłyszała to również od człowieka, z którym się tam pojawiła.
Jeszcze przed poznaniem Teda Sylvia stwierdziła, że z lektury jego utworów dowiedziała się o nim czegoś niezwykle istotnego – i nie myliła się. Ted miał na koncie zaledwie kilka wierszy i esejów, publikowanych w niemal nie znanych periodykach, zazwyczaj pod pseudonimem. Odkąd jednak ukończył szesnaście lat, miał prze-świadczenie, że los chce, by stał się poetą największego formatu. Chciał zostać poetą takim jak William B. Yeats, którego dzieła namiętnie studiował jeszcze w szkole średniej i przez cały okres studiów. Odkrywszy twórczość D. H. Lawrence”a, zapragnął stać się poetą też na jego miarę i w rezultacie oba te życzenia spełnił nad wyraz oryginalnie. W roku 1956, usiłując szukać prawdziwego powołania, wciąż jeszcze poruszał się po omacku, a znajomość z nieco fanatycznymi studentami, których utwory drukowano w „St. Botolph”s Review”, dawała mu poczucie, że odnalazł swą życiową drogę.
Był wśród nich poeta Daniel Weissbort, z którym Hughes założył później czasopismo publikujące przekłady wierszy. Weissbort wspomina, że kiedy się poznali, próbował – nieudolnie – naśladować Dylana Thomasa: „W Cambridge znalazłem się rok po śmierci Thomasa i dokładnie pamiętam, że usiłowałem pisać tak jak on. Oczywiste, że wyobrażenie o poecie jako zbuntowanym młodzieńczym artyście wydawało się czymś niesłychanie atrakcyjnym, choć nie miałem bladego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi”. Dla Hughesa ideałem nieokiełznanego artysty był Beethoven – często mawiał, że słuchanie jego muzyki okazało się najbardziej rozwijające spośród wszystkiego, czym zajmował się w Cambridge. Poeta Peter Redgrove powraca pamięcią do chwili, gdy po raz pierwszy, jako student, zetknął się z obsesją Hughesa na punkcie Beethovena: „Z jego pokoju dobiegało jakieś dziwne wycie; czegoś podobnego nigdy przedtem nie słyszałem – w owym czasie nie byłem wrażliwy na muzykę. Zapukałem i wszedłem. W jasno oświetlonym pokoju patefon na korbkę wygrywał dźwięki z czarnej płyty i stamtąd właśnie dochodził ów jazgot. Przeżyłem najwyższe zdumienie. Nigdy wcześniej też nie zetknąłem się z nikim, kto wyglądał jak Ted Hughes. Miało to znaczenie decydujące: bardzo niewielu ze znanych mi ludzi miało zdolność manifestowania wiedzy poprzez wygląd”. Hughes powiedział Redgrove”owi, że słuchają ostatniego kwartetu Beethovena. „To tak, jakby całą muzykę roznieść za pomocą tych kilku pierwszych taktów, które dopiero potem zaczynają się rozwijać”, wyjaśnił Ted. „Tak wygląda autor!”, rzekł, zdejmując ze ściany gipsową maskę Beethovena ze zmarszczonymi brwiami. „A chodził tak” – i zaczął wymachiwać maską na wysokości swej klatki piersiowej. „Był tego wzrostu i tak właśnie chodził”. Z równym zapałem wprowadził w świat Beethovena Sylvię, gdy tylko zaczęli wspólnie spędzać czas.
W micie, jaki na własny temat stworzył Ted Hughes, gdy już zyskał uznanie jako poeta, okres studiów w Cambridge zajmował najmniej poczesne miejsce. Była to „instytucja niemal zabójcza, chyba że człowiek zamierzał zostać albo naukowcem, albo dżentelmenem” – utrzymywał. Hughes nie urodził się, aby być dżentelmenem; nie pragnął też stać się naukowcem, przede wszystkim jednak w Cambridge znalazł się dzięki łutowi szczęścia – i sporemu poparciu. Otóż jako jedenastolatek oblał egzamin próbny do wybornej szkoły średniej w Mexborough, górniczym miasteczku w południowym Yorkshire, gdzie dorastał. Matka przekonała dyrektora szkoły – jednego z klientów należącego do rodziny sklepu tytoniowego – by pozwolił chłopcu przystąpić do właściwego egzaminu. Ted zdał egzamin, napisawszy esej o tym, jak pragnie zostać łowczym. Osiem lat później nie powiodło mu się na egzaminie wstępnym do Pembroke College, ale nauczyciel, który go uczył w szkole średniej, przesłał dyrektorowi college”u plik jego wierszy. To dzięki nim Ted został przyjęty jako jeden z „czarnych koni”.
Przybył do Pembroke w roku 1951, po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej. Wysłany do Fylingdales, trzyosobowej placówki na wrzosowiskach Pół-nocnego Yorku, pełnił funkcję radiotelegrafisty RAF-u – w istocie jednak głównie zajmował się czytaniem, chcąc pogłębiać swój gust literacki. Próbował lektury poezji Walta Whitmana, ale nie potrafił wczuć się w jej rytmy; podobnie bez powodzenia usiłował czytać Rainera M. Rilkego. Również porażką zakończyły się próby zgłębienia współczesnej twórczości poetyckiej. Ted czytał więc Biblię pożyczoną od matki, a także dzieła Shakespeare”a. W Pembroke zamierzał studiować literaturę angielską, by móc w przyszłości zrealizować swe poetyckie powołanie.
Na kierunku, który podjął, nie kształcono jednak przyszłych poetów, lecz krytyków literackich. W tym czasie za największego w Cambridge specjalistę w tej dziedzinie uchodził F. R. Leavis, który wywarł ogromny wpływ na pokolenie Hughesa. Nic dziwnego, traktował on bowiem analizę utworu literackiego jako wyrafinowaną formę okrucieństwa. Tedowi odpowiadał nieco sadystyczny intelektualizm Leavisa, toteż nie dziwiła go jego popularność wśród studentów. Tyle że Hughes stronił od tworzących się na uczelni rozmaitych grup wzajemnej adoracji, do których przynależność oznaczała zazwyczaj przyszły awans zawodowy. Nie należał do klubów studenckich ani też nie brał udziału w rozgrywkach drużyn sportowych. „Już wtedy uległ fascynacji tabliczką Ouija i okultyzmem”, jak się dowiadujemy od Briana Coxa, pisarza, który blisko się z nim przyjaźnił. „W Pembroke krążyły opowieści, że był tego typu sprawami pochłonięty wprost zatrważająco”. Interesował się zagadnieniami astrologii, nauki zaawansowanej wówczas już na tyle, że mógł z niej skorzystać, pisząc pamiętny referat pod tytułem Zakres grozy (The Scope of Horror), który przedstawił w Pembroke. Według Lucasa Myersa w arkana astrologii wprowadziła go – jeszcze nim rozpoczął studia w Cambridge – Olwyn, jego siostra. „Uwielbiał bogaty leksykon symboli, konwergencje, opozycje, wpływy planetarne, słoneczne i księżycowe, wszystkie te skomplikowane układy graficzne, za pomocą których można przewidywać ludzki charakter i przeznaczenie”, aczkolwiek nie traktował tego dosłownie; nie trzymał się owych kwestii w sposób ścisły. „Dla Teda astrologia nie była nauką; posługiwał się nią jako narzędziem służącym komunikowaniu spostrzeżeń o charakterze intuicyjnym”.
Zajęcia z literatury angielskiej traktował jedynie jako konieczność; jego zdaniem nie miały w sobie krzty szaleństwa, które tak pociągało go w sztuce. Kiedy w trakcie drugiego roku studiów przeżywał poważny kryzys na te-mat zasadności swej edukacji, przyśnił mu się niezwykły – i proroczy – sen. Otóż pracował kiedyś do późnej nocy nad esejem na zajęcia z literatury osiemnastego wieku, gdy nagle drzwi otwarły się i do pokoju wszedł człowiek pod postacią lisa. Stworzenie – poparzone i ociekające krwią, jakby właśnie umknęło z jakiegoś pieca – podeszło do biurka i położyło łapę na świeżo zapisanej stronicy, tak że Ted musiał przerwać pracę. Gdy zjawa podniosła łapę, czy raczej dłoń, ujrzał na kartce krwawy odcisk.
Ted Hughes wielokrotnie powracał potem do tej historii i w końcu nawet ją spisał – z przeznaczeniem do publikacji. Nic dziwnego, że – z upływem lat – poczynił w niej zasadnicze zmiany; nie zmienił się jednak powód, dla którego ją przytaczam: w ten oto sposób tłumaczył rezygnację ze studiów literackich na rzecz archeologii i antropologii. Była to decyzja w pełni uzasadniona, jako że już wcześniej samodzielnie zgłębił lwią część wymaganej tam wiedzy. Od najmłodszych lat fascynował się ludowymi baśniami i podaniami, a w Cambridge zainteresowała go literatura antropologiczna, pod wpływem której tworzyli podziwiani przez niego poeci modernistyczni – przede wszystkim T. S. Eliot, Robert Graves, D. H. Lawrence i W. B. Yeats.
Hughes ukończył studia w lipcu 1954 roku – z wynikiem dobrym; w roku 1957 tę samą ocenę otrzymała Sylvia Plath na zakończenie nauki literatury angielskiej; jak stwierdził najbardziej bezwzględny z jej biografów, był to rezultat „chwalebny, acz nie powalający”. Artyści jednak nie musieli być prymusami, a Hughes pragnął zostać artystą. Przeprowadziwszy się do Londynu, nieprzerwanie tworzył, podejmując rozmaite zajęcia i – jak to bywa ze świeżo upieczonymi absolwentami wyższych uczelni – uświadamiając sobie, że wykształcenie nie zapewni mu godnego bytu.
Nie miał zamiaru wracać do Yorkshire, gdzie oczekiwała go matka – pełna niepokoju o jego przyszłość i zapewne też nadziei, że zdoła nakłonić go do pracy w rodzinnej firmie tekstylnej. Przedsiębiorstwem zarządzał zamożny wuj Walt, któremu Ted – w charakterze kierowcy – towarzyszył podczas wycieczki do Europy, krótko po ukończeniu studiów. Na Kontynencie zwiedzali dawne pola bitewne. Wuj Walt został ranny nad Sommą, a ponieważ Ted miał teraz tyle lat, ile wuj, gdy był żołnierzem – wizyta ta wywarła na nim wielkie wrażenie. Co więcej, często powracał do niej później w swych utworach. Próbowali także win i odkrycie smaku bordo objawiło mu się jako przepowiednia czekającej go sławy. Nie chciał jednak pracować u wuja. Po powrocie z wakacji zatrudnił się jako pomywacz w bufecie londyńskiego zoo. Potem, podjąwszy pracę strażnika, brał udział w konkursach organizowanych przez różne dzienniki, wygrywając niewielkie sumy. W jednym z listów do brata napisał, że tak naprawdę to chce się zaciągnąć na któryś – z trawlerów płynących na Morze Północne – wie jednak, iż gdyby on, absolwent Cambridge, zrobił coś podobnego, matka pewnie by zemdlała.
Nieprzerwanie jednak czytał – i sam tworzył poezje. Podczas przerw na papierosa, w zoo, obserwował wielkie koty, a jednego z nich umieścił nawet w wierszu Jaguar, którym Sylvia Plath zachwyciła się, czytając jakiś magazyn literacki z Cambridge – zanim jeszcze się poznali. Ted zawsze uważał, że to jeden z najlepszych jego utworów.
Zatrudniwszy się jako strażnik, pracował na drugą zmianę, mając dzięki temu więcej czasu na ulubione zajęcia i zarabiając osiem funtów za noc. Kiedy tylko miał wolne, starał się regularnie uczęszczać na wieczory organizowane przez poznanego w Cambridge poetę Philipa Hobsbauma. Hobsbaum wynajmował kawalerkę nieopodal Edgware Road, gdzie spotykali się poeci, by czytać na głos i rozprawiać o poezji. Wspomina on, jak kiedyś Hughes przez parę godzin nagrywał fragmenty średniowiecznego poematu Sir Gawain and the Green Knight (Sir Gawain i Zielony Rycerz) na magnetofon Petera Redgrove’a.
Ted Hughes marzył o „poważnej” pracy w telewizji albo filmie – jednym z zajęć, jakie uchodziły za odpowiednie dla szanujących się absolwentów Cambridge; taką pracę miał właśnie Philip Hobsbaum. Niestety, w tych kręgach, gdzie wygląd miał olbrzymie znaczenie, artystowska nonszalancja właściwa Hughesowi nie była dobrze widziana. Wracając wspomnieniami do tamtych dni, Hobsbaum odnotował, jak fatalne wrażenie wywarł Hughes na eleganckich pracownikach telewizyjnego studia – gdzie się spotkali przed umówionym lunchem: „Ted w swym kosmatym płaszczu doprawdy wyróżniał się na tle wszystkich tych kłębiących się w foyer efektownych gwiazdeczek i gwiazdorów w blezerach. Czekając na mnie, usiadł – jak zwykle – bokiem i z ukosa spozierał na interesantów, co ogromnie zaniepokoiło naszą recepcjonistkę, pannę Westbrook. Spytała mnie kiedyś potem, „Czy, według pana, pan Hughes jest całkiem przytomny na umyśle?”. Zatrudnienie w wytwórni filmowej J. Arthura Ranka załatwił Hughesowi nie kto inny, tylko Hobsbaum.
Ted jeździł do Pinewood Studios w Slough, aby tam pracować. Weekendy spędzał – w Cambridge, sypiając na ziemi w kurniku Lucasa Myersa – i publikując swe najświeższe wiersze w „St. Botolph’s Review”. Sylvię Plath poznał właśnie wtedy.
Natrętna Amerykanka
Zapewne wiele z tych szczegółów życia Teda Hughesa stanowiło przedmiot plotek w Cambridge, gdy Sylvia Plath zaczęła o niego wypytywać po pamiętnym przyjęciu w Falcon Yard. O niej także – jeszcze zresztą przed owym party – zaczynało się mówić. Jako że na jedną studentkę przypadało wówczas dziesięciu studentów, wszystkie przedstawicielki piękniejszej płci znajdowały się pod baczną obserwacją. Z rozmaitych źródeł wiemy, że Sylvia uchodziła za pannę dość natrętną i krzykliwą, nawet w porównaniu z innymi studentkami ze Stanów – i że również Ted Hughes uważał ją za nieco zbyt „bezpośrednią”. Była zadufana w sobie, popędliwa, czasami arogancka i wiecznie w ruchu – nawet gdy siedziała, jak wspomina jedna z jej koleżanek z Cambridge. „Wciąż (…) niecierpliwie kiwała nogą, a jej dłonie zdawały się być we wzajemnej interakcji – splatała i zaciskała palce, a kciuki jakby toczyły wieczną walkę, dźgając się wzajem paznokciami”. Jeżdżąc na rowerze, Sylvia „pedałowała gwałtownie, z głową podaną do przodu i ramionami wyprężonymi, tak jakby roweru nie napędzała nogami, a samą tylko siłą woli”. Owa gwałtowność, pasja bynajmniej nie wynikała u niej z pośpiechu. Sylvia po prostu taka była: „Można powiedzieć, że jeździła z zaciętością małej dziewczynki”.
Sylvia Plath nie była jednak małą dziewczynką. Przy wzroście 175 cm miała świetną figurę, wąską talię i szerokie ramiona. I choć ubóstwiała jeść, zazwyczaj ważyła około 63 kilogramów. Cechowała ją niesłychana witalność, ponoć niemożliwa do uchwycenia na fotografii. Osoby, które znały Sylvię, w tym również Ted Hughes, uważały, że nie sposób zrobić zdjęcie, które by oddawało jej niecodzienną urodę.