Maniusia, Marynia, Maria. Maria Szwed-Stępkowska

maniusia
Wspomnienia autorki z czasów dzieciństwa w majątku ziemskim, młodości w małym miasteczku i dorosłego życia w leśnym uroczysku, wplecione w dzieje przodków herbu Suchekomnaty i Starża.

Maria Szwed-Stępkowska
Maniusia, Marynia, Maria
Saga rodzinna
ISBN 978-83-7551-227-4
Format 13,50 x 20,50; str. 448 oprawa miękka ze skrzydełkami

Wspomnienia autorki z czasów dzieciństwa w majątku ziemskim, młodości w małym miasteczku i dorosłego życia w leśnym uroczysku, wplecione w dzieje przodków herbu Suchekomnaty i Starża. Barwna i pełna anegdot opowieść o radościach i smutkach codziennego życia, o niepospolitych ludziach, smaku niegdysiejszej codzienności, celebrowanych uroczystościach i obyczajach.

„Ja, Maria Elżbieta Szwed z domu Stępkowska, nosząca po mieczu herb Suchekomnaty, po kądzieli Starża, opisuję sagę na­szej rodziny, opierając się wiernie na dokumentach i zasły­szanych opowiadaniach mojej babki, Urszuli Sulimierskiej, rodzi­ ców: Michała Wacława i Walerii Stępkowskich, a także na opo­wieściach ciotek.
Ponieważ noc jest dla mnie zawsze dobrym doradcą, zaczy­nam w imię Boże opowiadanie l stycznia 1989 roku o północy, w siedemdziesiątym trzecim roku życia, i zostawiam dzieciom i wnuczętom dla pamięci. Marzyłam o dotarciu do korzeni mojego rodu, do ustalenia fak­tów, cofnięciu się mocno w czasie, aby głębiej przeżyć losy osób mi bliskich, znanych i nieznanych, które tworzyły również mo­ją historię. (…)”

Recenzja:
Kilka lat temu wpadła mi w ręce Maniusia Marynia Maria Marii Stępkowskiej-Szwed. Przepadłam na długie godziny. Wspaniała saga rodzinna, wspomnienia autorki z lat dzieciństwa, młodości – jak się potem okazało – matki Tomasza Szweda, znanego piosenkarza country. Książkę pożyczyłam koleżance, co skończyło się wielkimi błaganiami z jej strony, bym ją odsprzedała dla jej mamy, która zakochała się w tej książce, wówczas już trudno dostępnej na rynku. Nie odsprzedałam, ale podarowałam, bo nikt mnie w życiu jeszcze tak bardzo nie prosił o książkę – i zapamiętałam chyba na całe życie, że jakaś lektura może być tak ważna dla kogoś. Prawdę powiedziawszy – wzruszałam się przy książce, a potem wzruszyła mnie starsza jej czytelniczka. Świat, tam przedstawiony już nie istnieje, a znając korzenie autora Kliniki Małych Zwierząt w Leśnej Górce, trudno się dziwić, że napisał właśnie o zwierzętach i lesie. Tomasz Szwed powrócił do swoich korzeni, bowiem w jego rodzinie dużo uwagi poświęcano uszanowaniu przyrody, która była nieodłącznym elementem życia.

Patronat medialny: www.obcasy.pl; www.granice.pl
Fragment

Dwa razy w tygodniu piekła Katarzyna pieczywo, a więc dla czeladzi bochny razowego chleba, kilka bochenków pytlowego na stół dla państwa, jakieś bułeczki, rogaliki i obowiązkowo biszkopt, który wybornie smakował z zimnym mlekiem. Pamiętam również wspaniały kompot, podawany prosto z piwnicy pod koniec smakowitego obiadu. Był wychłodzony, pachnący malinami i agrestem. Pływały w nim nieraz olbrzymie renklody, żółte albo czerwone. Podczas gotowania wrzucała Katarzyna dla zapachu laskę cynamonu i parę goździków. Albo te półmiski kurcząt pieczonych, salaterki mizerii i młodych ziemniaków z koperkiem. Podczas upałów bywał chłodnik z botwinki z pysznym mięsem lub zsiadłe mleko z piwnicy, które można było nożem kroić, tak było sztywne.
Dzieci przy posiłkach siedziały zwykle na tak zwanym „szarym końcu” stołu. Tam nam było najlepiej, bo można się było nawet pośmiać. Kiedyś podano na deser kompot ze śliwek. Ja, chcąc kuzynkowi posłać pestkę, wzięłam ją w dwa palce i tak niefortunnie nacisnęłam, że ta przeklęta przeleciała parabolą nad stołem i zadzwoniła o talerz stryja. Nic nie powiedział, tylko spod nawisłych brwi przyjrzał mi się surowo. Wolałabym
zapaść się wtedy pod ziemię. Ale dzieci szybko zapominają o swych skądinąd niewinnych wykroczeniach. Myślę, że i dorośli również. Grunt, że lato, że wesoło, że apetyt! Tego właśnie apetytu dodawała nam, dzieciom, kuracja letnia księdza Kneippa, do jakiej wdrożone byłyśmy przez naszą babcię Urszulę.
Biegłyśmy więc z Aniusią co rano na rosę prosto z łóżek, jeszcze w nocnych koszulach. Aby skrócić sobie drogę, wyłaziłyśmy przez okno na daszek od piwnicy i po drzwiach skakały na trawę. Rosa rano była zimna. Nieraz aż nogi marzły. Po pięciu minutach spaceru tą samą drogą wracałyśmy do łóżek, obmywszy tylko nogi z piachu. Rozgrzewka nie trwała więcej niż kilka minut, bo wnet trzeba było ubierać się na śniadanie.
Tam w stołowym czekała na nas zalewajka przynoszona na naszą prośbę z czeladniej kuchni, podprawiona łyżką gęstej śmietany i okraszona chrupiącymi skwarkami. Potem była kawa, czasem miękkie jajka lub plaster soczystej szynki, w końcu jakieś ciasto. Jeśli chodzi o zalewajkę, to ta potrawa pyszna i zdrowa przetrwała w naszych domach cztery pokolenia. Każdy ją je z apetytem, choć to już może nie to samo, co się
jadło w dzieciństwie.
Opowiem teraz o piwnicy. Zawsze nas kusiła swoim chłodnym i ciemnym wnętrzem. Po zejściu z kilku stopni ukazywały się oczom nieoswojonym z ciemnością olbrzymie brzuchate beki z kapustą kiszoną. Pod ścianą stały rzędem antałki z kiszonymi ogórkami, przykryte liśćmi wiśniowymi dla twardości. Za nimi jakieś paki i skrzynie. Na kupach stosy kalarepy, rzodkwi czarnej i rzepy zachęcały do chrupania. Pod sufitem, na drążkach, wisiała do góry korzeniem brukselka i kapusta włoska. Drzwi na przeciwległej ścianie od wejścia, grube i ciężkie, były zawsze zamknięte na olbrzymią kłódkę. Ciekawe, zaglądałyśmy nieraz przez szparki, co też dzieje się za nimi, ale jakoś nic nie było widać. Pytałyśmy nieraz dziewcząt, które nabierały kapustę z beczek do olbrzymich garów, co też tam jest za drzwiami. Ale one pytały z kolei niezmiennie, czy znamy bajkę o trzynastym pokoju, do którego nie wolno było wchodzić. Tym bardziej nas to intrygowało. Dopiero kiedy byłam większa i mama po ciemnych schodkach sprowadziła mnie do piwnicy przyległej obok, zobaczyłam, co znajdowało się za tą ścianą z desek i za tymi grubymi drzwiami. Naprawdę było co oglądać.
Na półkach pod ścianami leżały poukładane jabłka i gruszki, każde ogonkiem do góry, a w opałkach, zerwane przed mrozem węgierki. Mama mówiła, że najpiękniejsze poszły do kamiennego garnka i są zakopane w piwnicy w piachu. Dopiero na Boże Narodzenie były wyjmowane i piętrzyły się w szklanych kloszach, śliwki jak z drzewa zdjęte, jeszcze z kolorkiem, a niektóre nawet z listkami. Na innej wąskiej półce stały słoiki z konfiturami i galaretką, butelki z sokami. Na zimnej podłodze szare siwaki z mlekiem (garnki wypalane z siwej gliny), z których wielką chochlą zbierała mama śmietanę do drewnianej maślnicy. I tu, w chłodzie, na schodkach siadała dziewczyna i robiła masło, a było pyszne, pachnące, z łezką wody.
Lubiłam również chodzić z mamą do spiżarni na wprost kuchni. Były takie olbrzymie dwa klucze, jeden właśnie od spiżarni, a drugi od piwnicy, złączone grubym sznurkiem, wytłuszczonym od kiełbas i wędzonek. Nieraz pozostawione przez nieuwagę, były obiektem zainteresowań kotów, które najczęściej zjadały ten przetłuszczony sznur. Ale wracam do spiżarni. Otóż rano, po śniadaniu, zabierała mama dziewczynę i kucharkę z miskami i koszem po prowiant, który był potrzebny na obiad dla państwa i dla czeladzi. Do kosza szły bochny chleba, do misek zaś mięso, groch lub kasza, mąka na kluski, jaja, grzyby, cebula czy suszone owoce.|

W głębi spiżarni, wzdłuż ściany, stała wysoka skrzynia ze spadzistym wiekiem i wieloma przegrodami na różne mąki, ospę, kasze. Były też żółciutkie jagły, które nabierałam dla kurcząt w fartuszek. Na kołkach wisiały plecione wianki czosnku, cebuli i grzybów, lniane wory suszonych owoców na zimowe garusy i kompoty. W kamieniakach ubite mocno masło majowe, szykowane na zimę, lnianymi ściereczkami poprzykrywane i posypane solą. Gary smażonych borówek stały rzędem jako pyszny dodatek do mięs. Inne znów – z powidłami śliwkowymi. Na półce bochny chlebów poukładane piętrowo, bułki, chałki i biszkopty. W wysokich, plecionych z wikliny do tego celu koszach o dwóch otwieranych dnach – jaja kurze, kacze, gęsie i indycze. Jeśli w ciągu zimy chciało się napocząć taki kosz, to go się odwracało do góry dnem, aby te świeże jajka poszły na spód, a brało się te starsze. Na drążku wisiały szynki wędzone, boczki, balerony, kiełbasy i wędzona słonina, pyszna, różowa w środku. W wysokiej fasce były zapeklowane kawały mięsa do szybkiego zużycia.