“Si mi amor, po jednej wyspie na każdy dzień roku” mruga do mnie uśmiechnięty, kolumbijski kapitan Juan Carlos, znany jako JC. Cały rok na rajskich wysepkach zagubionych gdzieś na Morzu Karaibskim, to pierwsze co przychodzi mi do głowy, gdy słucham opowieści o 370ciu wyspach archipelagu San Blas.
Jestem w Cartagenie, jednym z najpiękniejszych miast w Kolumbii. Od kilku dni przeprowadzam wywiady z kapitanami kolejnych łodzi. Chcę popłynąć do Panamy, a po drodze zatrzymać się na kilka dni na San Blas. Wiele lokalnych łodzi oferuje taką usługę, ale trzeba być bardzo ostrożnym, po całym mieście krążą legendy o kapitanach, przewożących narkotyki, lub będących pod ich wpływem. Przeprowadzam więc dokładne wywiady i spotkałam całą masę dziwaków.Jeden z kapitanów przyszedł na spotkanie ze złamaną nogą i zapewniał mnie, że on i jego zniszczona po wypadku łódź są całkiem sprawni, i na pewno damy radę dopłynąć nią na wyspy. Inny gorączkowo przekonywał, że dowiezie mnie na miejsce, pomimo swojej niechęci do Polaków, bo akurat jeden z nich uciekł z jego narzeczoną (!). Jeszcze inny, nie miał w ogóle łodzi, ale jak sam obiecywał „mi amor, nie ma problemu, coś się szybko skombinuje”.
W końcu, po kilku dniach bezowocnych spotkań, udało mi się znaleźć JC, byłego pilota linii lotniczych. Na spotkaniu oprócz mnie, jest siedem innych osób, również zainteresowanych podróżą, trzech Szwajcarów, dwóch Niemców, starsza Austriaczka i Amerykanin. JC opowiada o kolejnych etapach podróży, pokazuje zdjęcia łodzi, przedstawia dokumenty i licencję, cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania. Po godzinnej prezentacji, cała nasza ósemka bez zastanowienia decyduje się na jego usługi.Zatem załatwione, jutro z samego rana płynę na San Blas, bajeczny archipelag małych wysp leżących u wybrzeża Panamy. Zamieszkują go Indianie Kuna, którzy nie uważają się za Panamczyków, całe terytorium San Blas od 1938 roku jest autonomicznym, niepodległym stanem z własnym rządem i parlamentem. Na 370 wysp rozsianych na morzu, zaledwie 40 jest zamieszkałych, niektóre są tak małe że mieści się na nich jedynie kilka palm. Można się tutaj dostać drogą powietrzną, lokalnymi liniami, jak również drogą morską z pobliskiej Panamy lub wybrać się w kilkudniowy rejs z Kolumbii. Cały archipelag wciąż opiera się masowej turystyce, dzięki czemu większość wysepek zachowało swój dziki i niedostępny charakter. Kameralne hotele czy małe restauracje, znajdują się jedynie na większych wyspach, leżących tuż przy wybrzeżu Panamy, w pozostałych miejscach trzeba zadowolić się hamakiem lub materacem pod gołym niebem, i świeżo złowioną rybą z ogniska.Z samego rana, wszyscy zgodnie stawiamy się w porcie Cartageny. Niestety z powodu trzęsienia ziemi na Haiti, które miało miejsce kilka dni temu, musimy przesunąć podróż na następny dzień. Morze w dalszym ciągu jest bardzo niespokojne i JC nie chce ryzykować wypadku. Ponieważ wszyscy zdążyliśmy się już wymeldować z naszych hosteli, postanawiamy zostać i spędzić pierwszą noc na jachcie. Wprawdzie na portowych wodach, ale w dalszym ciągu jest to jakaś namiastka czekającej nas podróży. Pierwszy dzień naszej morskiej przygody, mija nam na wylegiwaniu się w słońcu na zwiniętych masztach.
Gdy obudziłam się koło południa następnego dnia, JC oznajmił mi, że już od dawna jesteśmy na pełnym morzu. Ponieważ, nad ranem woda trochę się uspokoiła, ruszyliśmy z portu w Cartagenie jeszcze przed świtem.
Na górnym pokładzie kapitan przygotowuje już dla nas śniadanie. Łódź jest niewielka, większość miejsca zajmuje część jadalna, okrągły stół i kanapy, które wieczorem zmieniają się w olbrzymie łóżko dla czterech osób. Tuż obok znajduje się panel kuchenny i miniaturowa łazienka z prysznicem zawieszonym wprost nad toaletą. Jest też jedna kajuta i dwie piętrowe koje zawieszone w małej wnęce. Na górnym pokładzie stoi stół i ławy do siedzenia. Na tylnej części można się opalać i skakać do wody. Niestety morze jest w dalszym ciągu wzburzone, dlatego większość z nas, łącznie ze mną, zmuszeni jesteśmy wracać do swoich koi z powodu silnych objawów choroby morskiej.„Czasem trzeba przejść przez piekło, żeby dotrzeć do raju” pociesza nas JC. Mam nadzieję że ten raj będzie naprawdę tego warty, bo to piekło w którym się znalazłam na własne żądanie, jest wyjątkowo nieprzyjemne. Na dwa długie dni przyrosłam do łoża, a jedyny ruch jaki daję radę wykonać przez ten czas, to przewracanie się z jednego boku na drugi, zaś każda próba wyjścia na górę kończy się jeszcze szybszym powrotem do pozycji leżącej.
“Mi amor wstawaj, wstawaj …żyjesz?” Juan Carlos wyrywa mnie z przyjemnego snu. Blada i wyczerpana, dwudniowym letargiem z trudem wychodzę na górny pokład. Nareszcie dopłynęliśmy, jeszcze kilka godzin temu, otaczała nas tylko bezkresna, niespokojna woda, teraz jak przysłowiowe grzybki po deszczu, wyrastają dookoła setki małych wysepek. Nie jestem pewna, czy w tym momencie cieszę się bardziej na ten
bajeczny archipelag, czy może dlatego, że nareszcie wyjdę na ląd i przestane się kołysać.
W każdym razie, JC miał rację, jestem tak podekscytowana, że ostatnie koszmarne dni, szybko wylatują z mojej pamięci. Nim jednak przeniesiemy się na wyspę, JC musi zapytać zamieszkujących ją Indian o pozwolenie. Lokalna rodzina, zgadza się żebyśmy spędzili tutaj dzień i noc, zastrzegając jednak, że mamy trzymać się od nich z daleka. Zważywszy na niewielkie rozmiary tego miejsca, będzie to dość trudne zadanie. Pod żadnym pozorem nie wolno nam także zbierać koksów, które Indianie sprzedają w Kolumbii i Panamie.Wysepka jest bardzo mała i można ja obejść raptem w kilka minut. Na środku znajdują się dwie drewniane chaty, przykryte liśćmi palmowymi. Całe wnętrze domu to przestronna izba, każda rodzina mieszka tylko w jednym pomieszczeniu, które spełnia również rolę kuchni. Na środku tli się palenisko, na ścianach wiszą hamaki, i to praktycznie całe domowe wyposażenie. Kilka wysokich palm, góruje nad chatami, przyjemnie zacieniając okolice. Na balach na wodzie ustawiona jest prowizoryczna toaleta, czyli rozpadający się wychodek z dziurą w podłodze, gdzie wszystkie nieczystości lądują w morzu. Jest też studnia, a raczej głęboki, nieoznaczony dół w ziemi, z którego Kuna pobierają wodę. Przy brzegu zacumowana jest mała łódka i dwa drewniane kajaki służące głównie dzieciom, które codziennie pokonują na nich trasę do szkoły. Na archipelagu znajduje się kilka niewielkich ośrodków edukacyjnych, do których uczęszcza większość dzieci zamieszkujących wyspy. Łodzie to tutejszy główny środek transportu i komunikacji, chociaż wiele sąsiednich wysepek znajduje się w tak bliskiej odległości, że spokojnie można do nich dopłynąć wpław, albo nawet czasem przejść się po mieliźnie.Kilku Indian wraca akurat z połowu i za zaledwie parę dolarów sprzedają nam świeże homary. JC piecze je na ognisku, dodaje ryż gotowany na mleczku kokosowym i prawdziwa uczta jest gotowa. Ponieważ na wyspie nie ma prysznica, wieczorem każdy na swój sposób próbuje się wykąpać się w słonym morzu. Szwajcarki chcąc umyć głowę korzystają nawet z tutejszej studni. Niestety woda pełna jest małych robaczków,
które potem bardzo ciężko jest wyciągnąć z poplątanych włosów.
JC przywozi materace z jachtu.Chyba nikt z nas nie wyobraża sobie powrotu na noc na rozkołysaną łódź, na której przeżyliśmy ostatnie koszmarne dni, dlatego z entuzjazmem łapiemy za materace. Ja swój opieram o palmę tuż nad brzegiem wody. Na całej wyspie nie ma też prądu, dlatego oświetlamy sobie okolice latarkami. Jest coraz ciszej, tak naprawdę słychać tylko szum wody. Kuna już dawno położyli się spać, ja również staram się usnąć, co przychodzi ciężko zważywszy na wczesną porę i niestety, w dalszym ciągu objawy choroby morskiej. Po spędzeniu kilku dni na wodzie, nawet na stabilnym lądzie mam wrażenie, że ziemia nieprzyjemnie faluje.
Wstaję z samego rana, chociaż przez chwilę wydaję mi się, że wciąż śnię. Podnoszę głowę i widzę najpiękniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić. Poranne słońce odbija się w turkusowej wodzie, na horyzoncie niczym fatamorgana falują malutkie wysepki, fale rozbijają się o brzeg tuż przy moim materacu, a orzeźwiający wiatr rozwiewa włosy. Kładę bose stopy na ciepłym piasku i dopiero teraz uświadamiam sobie, że nawet nie zabrałam z łodzi butów, ale przecież nie są tu potrzebne.
Tutejsza rodzina nie śpi już od dawna, mężczyźni wybrali się na połów jeszcze przed świtem, kobiety rozłożone wygodnie w hamakach nad brzegiem morza, cierpliwie wyplatają koszyczki, sprzedawane później w sklepach w całej Panamie, oraz wyszywają Molas, barwne materiały, przeważnie przedstawiające obrazki z codziennego życia i starych rytuałów Indian. Molas stanowią również część ubrania tutejszych kobiet.
Wyszywane spódnice, zachwycają paletą barw i wzorów. Indianki Kuna uwielbiają żywe kolory, na co dzień noszą nawet kilkanaście sztuk wielobarwnych naszyjników, bransoletek czy paciorków, ciasno oplatających nogi. Dodatkowo, zarówno kobiety jak i mężczyźni malują swoje ciało w ciemne, egzotyczne wzorki które, pomimo częstych kontaktów z wodą, utrzymują się nawet na kilka tygodni.
Po porannej kąpieli i owocowym śniadaniu wracamy na naszą łódź i płyniemy na kolejną, tym razem większą wyspę. Zamieszkuje ją więcej rodzin, które również zgadzają się żebyśmy spędzili tutaj noc. To miejsce, jest już niestety bardziej turystyczne od poprzedniego. Na sznurach zawieszonych pomiędzy drzewami, wiszą wystawione na sprzedaż kolorowe naszyjniki i wyszywane Molas. Można tutaj również zrobić małe zakupy spożywcze, ciastka, batony czy coca cole.
Razem z nami ma wyspie zatrzymuje się kilkuosobowa załoga innego jachtu, a także, starszy Szwajcar będący w samotnej wyprawie łodzią dookoła świata. Wieczorem wszyscy siadamy przy ognisku i rozmawiamy o podróżach. Jeden z Indian przynosi wielki kosz złowionych ryb, krabów i homarów. Gdy oglądamy skarby z dzisiejszego połowu, mały indiański chłopczyk kładzie mi na ramieniu kraba. Zaskoczona z piskiem, podskakuję, co rozbawia całe towarzystwo, a w szczególności naszych gospodarzy, którzy zanoszą się od śmiechu.
Tej nocy Kuna użyczają nam do spania hamaki, więc zaraz po zachodzie słońca, z latarkami w ręku, rozpraszamy się po całej wyspie, szukając idealnego miejsca do zawieszenia legowiska. Na długo przed północą, całą okolicę pochłania cisza, tylko przyjemny wiatr delikatnie, usypiająco kołysze hamakami.
„Po jednej wyspie na każdy dzień roku”, dużo bym dała żeby mieć te 370 wolnych dni, aby spędzić je na każdej wyspie z osobna. Niestety, nadszedł czas powrotu, powoli zmierzamy w kierunku wybrzeża Panamy, żeby zakończyć nasz kilkudniowy rejs. Po drodze mijamy jeszcze kilkanaście innych rajskich wysepek. Rozrzucone jak gdyby przypadkiem na turkusowej wodzie, zamieszkiwane są przez nieprzypadkowych ludzi, którzy wiedzą czego chcą, a jest to życie zgodne ze starymi tradycjami i zasadami.
Kuna dopuszczają do siebie tylko tyle cywilizacji ile jest im potrzeba, nie pragną pomocy panamskiego rządu, bo wolą sami kierować swoim regionem. Żyją prosto, utrzymują się z rękodzieła, rybołówstwa, sprzedaży kokosów, i to całkowicie im wystarcza. Chociaż z biegiem lat coraz bardziej bazują na turystyce, to w dalszym ciągu nie zgadzają się na pełną komercjalizację wysp, budowę kurortów i hoteli. Mam wielką nadzieję że to się nie zmieni, i San Blas nie przystąpi do tego szalonego wyścigu, który pochłonął już niejeden raj na ziemi, zmieniając go w turystyczne piekiełko. Tutejszy ludzie żyją prosto, skromnie i co najważniejsze, szczęśliwie, i oby tak zostało jak najdłużej.Tekst i zdjęcia: Anna Kiełtyka
http://annakieltyka.wordpress.com