Pierwszy ślub i pierwszy rozwód są nowymi doświadczeniami w naszym życiu, to też obyczaj i podpowiedzi doświadczonych w tej materii instytucji i osób są jak najbardziej wskazane. I chociaż moje własne doświadczenie ogranicza się zaledwie do pierwszego i – jak sądzę – ostatniego w tym wcieleniu ślubu, a zatem wiedzę o rozwodach czerpię z biografii innych, mam jednak z racji swojego zawodu pewną ilość spostrzeżeń dotyczących problemów, jakie pojawiają się (choć nie muszą) po formalnym rozstaniu pary.
Szczególnie, jeśli ma ona wspólne dzieci. Jeśli nie, każda ze stron może w miarę szybko przemyśleć plusy i minusy łączącej ich niegdyś więzi, wyciągnąć stosowne wnioski i spróbować szczęścia z kimś innym. Oczywiście podobnie może (i tak zresztą postępuje) po rozwodzie wielu obdarzonych progeniturą małżonków, ale w takim przypadku nie jest to takie proste.
Po pierwsze, rozwodzimy się z matką lub z ojcem dziecka, natomiast jego rodzicami pozostajemy do końca swojego życia. A to oznacza, że nadal musimy się kontaktować w jego sprawach, wspólnie troszczyć o jego rozwój i wspólnie ustalać linię wychowawczą.
Po drugie, rzadko się zdarza, żeby obie rozstające się strony były całkowicie zgodne co do decyzji o życiu osobno. Zwykle jedna z nich jest nadal zainteresowana utrzymaniem dotychczasowego układu, pragnąc go ratować i naprawiać. Przyczyny mogą być różne: od niewygasłego zaangażowania uczuciowego; poprzez lęk przed samotnością; niepokój, że wraz z rozpadem rodziny obniży się status materialny pozostałych członków; wzgląd na dalszą rodzinę lub opinię otoczenia; brak zgody na przyznanie, że mimo włożonych w ten układ inwestycji, w postaci uczuć, oczekiwań, konkretnych świadczeń i bolesnych kompromisów z samym sobą – poniosło się życiową porażkę.
Po trzecie wreszcie, żeby wymienić tylko kwestie najważniejsze, poza zranionymi uczuciami pozostaje jeszcze materialny dorobek. Praktyka wskazuje, że uzgodnienie w miarę sprawiedliwego podziału posiadanych wspólnie dóbr przypomina w większości przypadków rozplątywanie węzła gordyjskiego.
Jak z tego wynika, rozwód wyostrza tylko nabrzmiałe wcześniej problemy, dodając do wzajemnych oskarżeń kolejne ogniska zapalne. Tym najistotniejszym jest potomstwo. Nie posądzając nikogo o złą wolę, choć z tym akurat różnie bywa, główną przyczynę po – rozwodowych, często naprawdę dramatycznych przeżyć i dorosłych, i dzieci upatrywałabym w braku wiedzy rodziców (lub jednego z nich) na temat uczuciowości i wrażliwości małego człowieka oraz fazy rozwojowo-wychowawczej, w jakiej właśnie się znajduje. I absolutnym przekonaniu, że wiedza ta nie jest do niczego potrzebna. Przecież mama i tata sami świetnie wszystko wiedzą i cokolwiek by nie robili, postępują tak dla dobra swojego dziecka.
Czy rzeczywiście?
Jeśli kobieta czuje się zraniona odejściem partnera, szczególnie wówczas, gdy jej zaufanie zostało przez niego nadużyte, poza goryczą i cierpieniem z tego powodu pojawia się często chęć odegrania się na nim za to, co jej zrobił. Można oczywiście przedłużać w nieskończoność proces rozwodowy, staczać sądowe boje o podział majątku, odsądzać go od czuci i wiary w gronie znajomych, ale najbardziej dotkliwą „karą” okazuje się separowanie go od dziecka.
Bywają oczywiście ojcowie mało zainteresowani swoim ojcostwem, utrzymujący sporadyczne kontakty z pozostawionym przy matce dzieckiem lub zapominający, że w ogóle je mają. W części takich przypadków, właśnie matki próbują skłonić swoich byłych do większego zaangażowania, z różnym zresztą skutkiem. Mówimy tu jednak o zupełnie innym podejściu przeżywających swoje osamotnienie kobiet, a mianowicie o tych, które wiedząc o żywej więzi ojca z dzieckiem, świadomie te kontakty utrudniają.
To nie musi być nawet słowna indoktrynacja, że tata jest zły. Wystarczy, że słucha ono narzekań matki pod jego adresem do przyjaciółki, znajomych, czy własnej matki; jest świadkiem gorszących kłótni telefonicznych; atmosfery wrogości i deprecjacji wokół jego osoby. Dziecko szybko wyczuwa, że ujawnianie przezeń żywych uczuć wobec ojca ochładza uczucia matki wobec niego samego. A ponieważ mieszkając z nią i ją kochając postrzega ją również jako gwarancję swojego poczucia bezpieczeństwa (ojciec przecież tylko je odwiedza lub gdzieś zabiera), nie chce się narażać na utratę tak ważnej dla siebie wartości.
Stąd, kiedy tata dzwoni, aby umówić się na spotkanie, zapytać o jego samopoczucie, potwierdzić, że mimo oddalenia myśli o nim i tęskni – często odmawia podejścia do telefonu. „Nie chce z tobą rozmawiać” – mówi chłodno była żona, a na zarzuty, że świadomie nastawia przeciw niemu dziecko, czuje się głęboko dotknięta i oburzona. Nie zdaje sobie sprawy, lub nie chce dopuścić do świadomości, że nie musi mówić nic złego, czy słownie zakazywać tych kontaktów. Chociaż takie mamy również się zdarzają. Na przykład, w umówionej porze, przyjeżdżający do dziecka ojciec dowiaduje się, że jest ono chore, plany się zmieniły, lub wręcz zastaje zamknięte drzwi. Ale nawet przy tych pozornie otwartych na kontaktowanie się ojca z dzieckiem matkach istnieją inne sygnały, że wcale nie są one z tego zadowolone. Komunikują to przez wyraz twarzy, ton głosu, wyczuwalną w takiej chwili (przed spotkaniem lub po) oschłość w obejściu, tak, że zdaje sobie ono sprawę z tego, że mamie to się nie podoba.
Pamiętam zdumienie jednego z ojców, kiedy niechętnie, a nawet obojętnie przyjęty przez kilkuletniego syna, którego następnie z trudem nakłonił, aby wspólnie wyjść na spacer, kiedy tylko obaj znaleźli się poza zasięgiem wzroku matki, rzucił mu się w ramiona, szepcząc: „tak cię kocham tatusiu, tak bardzo za tobą tęsknię”.
Dziecko potrzebuje obojga rodziców, ponieważ każde z nich pełni inną rolę w jego życiu. Potrzebuje też poczucia bezpieczeństwa, przekonania, że mimo ich rozdzielenia jest przez każde z nich nadal kochane i ma w nich oparcie. Co więcej, chce wierzyć, że dorośli, stanowiący jego najbliższą rodzinę są mądrymi i wartościowymi ludźmi, mimo, że ich wspólne życie z im tylko wiadomych przyczyn ułożyło się inaczej, niż planowali.
Informacje na ten temat czerpie przede wszystkim od nich samych. To, co oboje mówią na temat drugiego, albo buduje szacunek dziecka wobec nich, a co za tym idzie, szacunek jego samego wobec siebie, albo niszczy w jego oczach ich wizerunek, co rzutuje także na jego własne poczucie swojej wartości.
W wirze walki o swoje racje, w przepychankach o sprawy nieistotne, gubi się rozsądek i traci z oczu rzeczywiste dobro dziecka. A już zastanowienie, w jaki sposób może się to odbić na przyszłych losach obiektu tych waśni – rzadko niestety bywa brane pod uwagę.
Zuzanna Celmer– psychoterapeutka
szkolenia dla firm, terapia indywidualna i grupowa,
treningi interpersonalne