Spotykamy się na rozmowie przed grą w tenisa na jednym z mokotowskich kortów. Oczywiście towarzyszy nam Ania, partnerka oraz ukochany piesek Julka. W doskonałej kondycji, pogodny i uśmiechnięty Stan Borys opowiada barwne historie, które przeżył na pograniczu dwóch światów: Ameryki i Polski.
Idąc za słowami wiersza z pańskiego tomiku poezji: Co jest urokiem życia?
- Och, życie jest pełne uroków, dla mnie jednym z nich jest poezja. Wyrażam poprzez nią uczucia, czasem ucieczkę od nich, szukam w niej czegoś, czego nie znalazłem w życiu. Urokiem jest również natura nieobliczalna i nieokiełznana. Podczas kręcenia teledysku mogłem poczuć tę niemożliwą moc. Chcę płynąć po garbatych falach sam i niech nie będą mi wybaczone moje plany i strategia…
Natura rządzi się swoimi prawami.
- O tak, opowiem pewną historię… Chciałem zrobić zdjęcia do teledysku. Zbliżała się siódma wieczorem. Słońce się chyliło ku zachodowi, zależało mi jednak, żeby jeszcze złapać jego promienie. I właśnie stanąłem obok takich niesamowitych wysuszonych krzaków, bo wydawało mi się, że to na zdjęciach będzie fajnie wyglądać. Podjechał samochód – pick-up, który miał w sobie chyba sto pięćdziesiąt zardzewiałych śladów kul.
Znaczy taki podziurawiony od kul?! Do kogo należał?
- Zaskakujący widok… Zastanawiałem się, kto był właścicielem i kto to zrobił. Wysiadł z niego taki dziwny człowiek z rudą brodą i w dziwnym uniformie typu mundur. To był tzw. ranger. I pyta mnie: „Co tu robisz?”.
Wiedziałem, że coś się święci, więc zacząłem odpowiadać z akcentem rosyjskim, że jestem „from Moscow” i kręcę wideo dla moich przyjaciół, bo chcę im pokazać, jak wygląda amerykański świat. Przekonywałem, że to amatorskie nagranie, – amatorskie nagranie – kamerą za 45 tysięcy dolarów. Najpierw zapytał, czy mam permission (zezwolenie – przyp. red.). Ja mówię, że nie, a on na to: „W poniedziałek pójdziesz” – a to był piątek, więc dwa dni stracę. A on dalej: „W poniedziałek przyjdziesz z pozwoleniem, a teraz, jeżeli w pięć minut się stąd nie usuniesz, to helikopter cię zabierze”. I odjechał.
Kim był ten człowiek?
- No właśnie to był ranger pilnujący z National Park, czyli Parku Narodowego w Dolinie Śmierci. Oczywiście później dwóch ludzi z ekipy pilnowało…
Czy nic nie nadjeżdża?
- Dokładnie, w końcu zrobiliśmy te zdjęcia w innym miejscu. – Rozglądając się, czy nikt nie nadjeżdża. Obrazują one moją niesamowitą drogę, jedyną, która prowadzi przez całą Dolinę Śmierci.
Wiele wspomnień, wiele historii i wiele zachwytu w Panu?
- Wiele amerykańskich historii. Kiedyś szukaliśmy hotelu, było to w Dolinie Śmierci. Tam hotele są bardzo drogie ze względu na turystów. Był koniec kwietnia, temperatura wynosiła trzydzieści stopni Celsjusza. Można zobaczyć tyle fantastycznych miejsc na styku dwóch światów – na granicy Nevady i Kalifornii.
Z jednej strony są drogie hotele, a tuż za tą granicą przyzwoite, te z maszynami do grania.
Kalifornię zamieszkują wyjątkowi i różnorodni ludzie – Indianie, którzy twierdzą, że ta ziemia jest ich. Wymuszają na rządzie chociażby możliwość posiadania kasyna. Dzięki temu bardzo dobrze prosperują.
Dolina Śmierci to…
- Ucieczka w poszukiwanie wolności. Miejsce moich medytacji. Ślady poszukiwań złota – mam na myśli słynną gorączkę złota. A zarazem samotność i jednocześnie wolność. Takiej samotności i takiej wolności potrzebowałem.
Ale przecież to nie jest tak, że Pan jest stworzony do samotności i ograniczony w wolności.
- Nie, ale chciałem się odnieść do tych, którzy ograniczali bądź zabraniali mi w poprzednim systemie. Ale również niektórzy ludzie chcąc zawładnąć człowiekiem, ograniczają jego poczucie wolności.
Bo to wszystko Pan przeżył…
- W końcu tak jest w moim wierszu… zmielą cię w moździerzu na mączkę jak pieprz… Jeżeli nie ulegniesz…
Daleko donikąd – to drugi tomik wierszy. Czym jest „donikąd”? Czyli dokąd? Jak to zinterpretować? Nadając taki tytuł, musiał Pan mimo wszystko o czymś pomyśleć.
- Wiersz zawiera wiele wątków. Człowiek szuka miejsca w poezji, szuka otwartych drzwi, przez które może przejść, ale nie chce przez nie przejść ze złości wobec czegoś i wobec kogoś.
Stoi pokornie przed zamkniętymi drzwiami. To wszystko to metafora, ale wzięta z życia.
No właśnie – jak odnaleźć siebie?
- W tym tłumie? Idąc przez spalone wrota Sodomy. Odpowiadam na to w innym wierszu, ale nie do końca. Wiersz nazywa się Pomiędzy. Żyłem czy najwięcej napisałem tam pomiędzy dwoma oceanami. Pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem. Odbijałem się od różnych brzegów, różnych ścian. Ale to z kolei była moja fascynacja tym. Ja uwielbiam mieć trudności.
Na wiele zamkniętych drzwi natrafił Pan w swoim życiu?
- Życie jest pełne metafor. Niektórzy mówili: „Jak można było u szczytu kariery, po zaśpiewaniu Jaskółki, wyjechać i zupełnie zamknąć drzwi?”. Wyjechać na stałe. Kłamałem, że jadę tylko na krótko, żeby dostać paszport. Nie mogłem znieść faktu, że ktoś musi prosić, błagać, przekupywać i wymyślać różne historie tym, którzy uważają się za władzę, którzy są cenzorami wszystkiego, również Jaskółki. Na początku wiersz nosił tytuł Jaskółka uwięziona w Gdańskim Kościele Mariackim. I przez uległość, choć nie było to łatwe, bo Kazimierz Szemioth nie był uległym człowiekiem, zmieniliśmy tytuł na Jaskółkę uwięzioną. Sam go do tego namówiłem, bo wiedziałem, że inaczej nie puszczą tej piosenki.
Jaskółka uwięziona – czułem, że to byłem ja, to było o mnie, ale może również o każdym i również o Polsce. Ci co tworzyli, wyrażali swoje zdanie poprzez różne emocje. Bo nie zawsze wolno było wyrażać emocje w swoich wierszach.
Dopiero w ’73, po dwóch latach odmawiania, udało mi się przekonać władze, które decydowały o tym, czy będę występował z taką brodą, z tymi włosami, czy w ogóle będę się wypowiadał i jakie treści będę przemycał pomiędzy wierszami.
Był Pan kolorowym ptakiem jak na tamte czasy, zbyt indywidualnym, niepodporządkowującym się…
- Był taki film Samotność długodystansowca i w nim wyjątkowy aktor (Tom Courtenay – przyp. red.). On był niechciany w klasie, bo pochodził z uboższej kasty, nielubiany wśród tych „lizusów”. On był jak James Dean w Rebel without a cause, buntownik bez powodu, który grał jakby plecami – odwrócony.
W najważniejszym biegu krosowym wyprzedził wszystkich jemu przeciwnych. Na mecie czekała cała szkoła i całe miasto wyczekujące swoich pupilów. On dobiegł pierwszy, zatrzymał się, nie przecinając linii mety, jakby chciał powiedzieć: jestem najlepszy, ale mam was gdzieś.
Ten niepozorny chłopiec to Pan wtedy?
- Czułem się wtedy tak samo. Często się tak czuję.
A skąd ta siła, którą miał Pan w sobie wtedy i ma teraz?
- Skąd? Śpiewałem, zdobywałem medale. Występowałem na wielu festiwalach na świecie. Można porównać to do mistrzostw świata lub olimpiady.
Śpiewałem również w Grecji, przywiozłem medale, ale one nie są nikomu znane. I potrzebne. Nikt nie urządza mi powitań. Płynę sam, po garbatych falach płynę sam.
Dopłynąłem do tego brzegu, który nazwałem 75/55, co łatwo przetłumaczyć na rocznicę. Jedynie w Warszawie miałem wielki koncert z moją grupą Imię jego 44 i Orkiestrą Symfoniczną „Unplugged” i drugi koncert w mieście, gdzie zaczynałem śpiewać pierwsze piosenki, czyli w Rzeszowie. Czekałem na to trzy lata.
Nikt mnie nie zaprosił. Uparłem się, ale może nie mówmy o tym, bo milczenie jest złotem. Cisza.
Od czego zaczęła się miłość do sceny?
- Zacząłem właśnie od teatru Rybałtów w Rzeszowie. Ówczesny dyrektor i reżyser uwierzył we mnie i po zarecytowaniu przeze mnie kilku wierszy powiedział: on będzie grał Cyrulika Sewilskiego. Miałem wtedy 17 lat.
Aktorem jest się wtedy, kiedy pociąga się publiczność, kiedy przekazuje się emocje.
- Myślę jeszcze inaczej. Aktorem się nie bywa, po prostu się nim jest. Oczywiście, że dyplomy są ważne. Myślę, że nie ma dyplomów za umiejętność wzbudzania emocji.
Modne jest jurorowanie różnym programom muzycznym.
- Obecnie jurorami stają się ci, którzy wywołują skandale.
Albo zaśpiewają pół piosenki, najlepiej nie po polsku, tylko po angielsku, który też w połowie rozumieją i potrafią dobrze kopiować, a wszyscy wokół mówią, że to było lepsze niż oryginał.
Czy zaproponowano Panu zostanie jurorem w którymś z muzycznych programów?
- Tak, ale się nie nadawałem, nawet mam żal do siebie, że uległem, że znalazłem się wśród tych polskich jurorów, których nie znam ani z piosenki, ani ich samych. Byłem na przesłuchaniu… Jakiś „facio” decydował o mnie, czy się nadaje, czy będę wystarczająco medialny. Bo przecież jestem za mało skandaliczny.
A to trzeba skandalicznie?
- Tak, tak, skandal musi być, najlepiej związany z seksem albo z tatuażem albo z dziurą w biustonoszu… Czy ćpałem, a teraz już nie ćpam, albo że dalej piję, ale się jakoś trzymam na nogach… Albo chociaż z rozwodem i wyjazdem na wczasy do Turcji…
Tak naprawdę żyjemy w przeświadczeniu, że tylko skandal porwie widza, przyciągnie publiczność. Tylko jaka to jest publiczność?
- Podobno takie są teraz czasy, takie są również media, a publiczność jest uległa, pójdzie w tę stronę, w którą dmucha ją wiatr mediów.
No, ale jak przekazać wartość piosenek pokoleniom? No bo przecież to są ważne teksty, które Pan śpiewa.
- Obecne pokolenie karmione jest innym mlekiem. Moje ostatnie piosenki, a raczej wiersze wielkich poetów zawarte na płycie Ikona , nie nadają się na listy przebojów. Chyba że bym się zgodził istnieć obok „czegoś takiego”.
A jak to odczarować?
- Nie zabiegam o to. Myślę, że dusza ludzka i serce człowieka zauważy mnie kiedyś, że dotknie tej inteligencji, mózgu ludzi wrażliwych na piękno.
Nie uważa Pan, że ta wrażliwość jest strasznie spłycana?
- Bo najlepiej zarabia się na tej płytkości, a po co się wysilać? Mówi się, że ludzie to kupią, wiec trzeba karmić ludzi byle jaką papką. I najlepiej nie pozwolić im myśleć.
Wspomniał Pan o gwiazdach występujących na koncertach – czy z tego młodego pokolenia ktoś zwrócił wyjątkową uwagę?
- Jest dużo młodych zdolnych wykonawców w Polsce, przy których należałoby się zatrzymać. Tylko, przepraszam bardzo, nie zachwyci mnie nikt śpiewaniem coverów po angielsku, a nawet swoich oryginalnych piosenek po angielsku.
Kiedy był ten moment, że jednak ta scena muzyczna, a nie teatralna, zwyciężyła?
- Muzyczna wygrała, choć dużo później i na dodatek z przypadku. A może tak po prostu miało być. Kiedy nie było nikogo w teatrze, stawałem na scenie i wydawało mi się, że to ja powinienem grać tę rolę, którą dostał aktor. Później zacząłem pracę w klubie jako pracownik kulturalno-oświatowy, bo taki uniwersytet kiedyś skończyłem.
To był Klub Poczta?
- Tak, chciałem stworzyć zespół składający się z recytatorów sztuk teatralnych. Zachęcić młodzież w taki sposób, aby wyrwać ją spod kiosku, żeby nie wolała zapalić papierosa czy wypić piwa.
To był taki koordynator życia kulturalnego, bo skończyłem Uniwersytet Ludowy we Wzdowie. Wtedy to Tadeusz Nalepa szukał muzyków do zespołu. A ja sobie tylko podśpiewywałem na scenie, jak nikogo nie było. Tak właśnie powstał też zespół Blackout.
Ja nadałem mu nazwę, gdzie nikt nie wiedział, co to znaczy blackout. A później jak się tłumaczyłem w wydziale kultury panom w takich dziwnych garniturkach i krawacikach… „A dlaczego pan nie zrobi zespołu fioletowo-czerwoni?” – tłumaczyłem, co to znaczy.
To była wtedy pierwsza nazwa w Polsce brzmiąca po angielsku. Jak Pan z tego wybrnął?
- W prosty sposób: przetłumaczyłem jako zaciemnienie. Oni nie wiedzieli, że miałem na myśli zaciemnienie, ale ich mózgu. Była to gra na nieświadomości. Tyle że byłem świadom tego, co robię. Wydawało mi się również, że zaangażowałem poetę i nakłoniłem do pisania wierszy, których nie chciał czytać, a czytałem je w Polskim Radiu, w audycji „Kącik poezji”. To był mój mały sukces.
Uwielbia Pan książki?
- Chłonąłem każdą książkę, fascynowała mnie literatura amerykańska i francuska.
Interesowali mnie ludzie, którzy mogli pisać, mogli zawrzeć coś w książce, wywołującej we mnie taki przewrót, że wydawało mi się: „Ja jutro napiszę coś podobnego”. Do tej pory czytam Tuwima i mówię: „Dlaczego ja nie napisałem takiego wiersza jak Niczyj?”.
Jak udało się Panu zrobić muzykę do wierszy Tuwima?
- Uwielbiałem poezję Juliana Tuwima, wiersz Niczyj czy Noc ubogiego człowieka. To były wiersze, do których z ludźmi z Chicago stworzyliśmy coś ciekawego. Spotykałem się z nimi i namawiałem do tego. Choć nie rozumieli, o czym śpiewali, to było warto. Tak powstała Noc ubogiego człowieka i Niczyj. To byli muzycy, którzy wierzyli w ten projekt, między innymi Faith Fathi, świetny gitarzysta i jednocześnie wykładowca gitary na uniwersytecie. Grał z takimi znakomitościami jak Sting, David Cembor.
Czyja jeszcze twórczość znalazła odniesienie w życiu?
- Urzekł mnie wiersz Jacka Bierezina, który wtedy był w Paryżu i przesłał mi go do Chicago. Na płycie Ikona są również wiersze Adama Mickiewicza Bajdary, Jana Pawła II Tworzywo, Ikona Tadeusza Urgacza czy Agnieszki Osieckiej. Moja ostatnia piosenka, którą nagrałem przed wyjazdem do Ameryki, to mój wiersz Idę drogą nieznaną do muzyki Piotra Figla.
Jaka to jest droga?
- Trudna, samotna, ale wciąż idę drogą nieznaną. Często jako symbol pojawia się w moich piosenkach.
Gdy obserwuje się programy muzyczne, widać, że jednak młodzi ludzie czerpią z Pana twórczości.
- To chyba niemożliwe. Moich piosenek nikt nie zna, bo tego się w obecnym radiu nie puszcza. Dlatego wiele osób uważa, że nic od dawnych czasów nie zrobiłem.
Jaskółka uwięziona często jest śpiewana w różnych aranżacjach. Żeby też nie zrozumieć, że jest ona jakoś spłycana. Czasem są osoby, które dojrzale wybierają dobre teksty, właściwych twórców i niejednokrotnie czują tę muzykę.
- Niejednokrotnie tak jest. Życzyłbym sobie jednak, aby młody artysta przekonał mnie, że umie śpiewać po polsku, bo zwykle wykorzystują angielski.
Żyjąc w dwóch światach, czy uważa Pan, że jest coś, co można osiągnąć, poczuć tylko w Ameryce?
- Jest wiele rzeczy. Niektórzy dużo mówią o Ameryce, a byli tam na trzytygodniowej wycieczce. Ameryki nie zna się nawet po dłuższym pobycie. Osobiście śmieszą mnie te opowieści, sam dalej uczę się tego olbrzymiego kraju, pomimo że przeżyłem tam 30 lat i dalej pomieszkuję parę miesięcy w roku. Jednak to, co wyróżnia Amerykę, to chociażby blues. Pomimo że powstało wiele różnych filarów, jak jazz czy rock & roll, gdzie ludzie się sprawdzają w innych krajach, pod innymi szerokościami geograficznymi, to blues jest najlepszy w Ameryce.
Dlaczego?
- Bo powstał z plantacji i bluesa. Oparty jest na niebieskim kolorze, w który ubierają się czarnoskórzy, kiedy idą na pogrzeb. Blue – to jest określenie na smutek. Smutek jest określany kolorem blue. I śpiewnie o smutku jest bluesem.
Czy wobec tego jest kolor, który oznacza radość?
- Myślę, że tak. Miłość, radość to czerwień. Wschodzące słońce i zachodzące – w zależności od tego, czy miłość się rodzi, czy miłość wygasa.
To prawda, bo mamy różne etapy w życiu…
- Wiersze powstawały w taki sam sposób. Od mojego przyjazdu, poprzez zagubienie – bo temu też uległem na ulicach Nowego Jorku – poprzez szukanie samego siebie, aż po to, kiedy się odnalazłem. Cały czas towarzyszyły mi medytacje – i jak upadałem, i jak się podnosiłem. Ale ja chciałem upaść właśnie w Dolinie Śmierci, przy górze Whitney Mount. Chciałem wykąpać się w tym Pacyfiku, żeby odżyć. Piłem wodę, żeby się nasycić tym, co jest… Co może mi dać taką siłę. Do tej pory szukam tej aqua vita, która jest wodą życia, która napełni moje żyły, napełni moje ciało, żebym mógł w dalszym ciągu w jakiś sposób nad publicznością panować. W dalszym ciągu skupiam się do tego stopnia, żeby móc wyzwolić energię. Zawsze uważałem, że ładuję tę energię, czerpiąc ją z publiczności.
Ale tylko scena daje Panu tę energię?
- Ludzie dają mi energię. Istnieję tylko przez ludzi. Trudno wyzwolić energię, kiedy śpiewa się do pustych krzeseł. Jeżeli ktoś przychodzi na koncerty, chętnie ogląda i słucha – to łączy się ze mną, z moim słowem i z moją duszą.
Czyli następuje wymiana energii?
- Oczywiście. Stajemy się tym naczyniem połączonym. Absolutna symbioza.
Obie te strony to jak jony dodatnie i ujemne.
To jest obraz sceny. A jak wygląda symbioza w życiu osobistym?
- Myślę, że podobnie. Fascynuje mnie to, że pół roku mieszkam w Polsce, a kolejne pół pomiędzy oceanami. Wymieniam się po połowie energią z publicznością w Polsce i Ameryce.Żyję w takich dziwnych warunkach, np. rozmawiam ze swoimi dwiema „dziewczynami” w dwóch językach.
Dwóch językach?
- Tak, jedna mieszka tam 25 lat, a Julka, urodzona w Nowym Jorku (pies shih tzu Stana Borysa – przyp. red.), nie wiedziała , że będzie ze mną, teraz jest dwujęzyczna. To indywidualistka, uwielbia chodzić bez smyczy i spać na brokatowych poduszkach. Cieszę się, że muszę zabiegać o jej miłość. Bo ona nie liże mnie po twarzy – to ja muszę ją lizać (śmiech). À propos – Juleczka to piesek Ani, od czasu, kiedy miała sześć tygodni, ja tylko ją zaadoptowałem.
A jak ta druga dziewczyna?
- Ania wyzwala we mnie wszystko co pozytywne. Popycha mnie do tego, abym intensywnie koncertował, znalazł się na koncertach pomiędzy Bieszczadami a Gdańskiem i pomiędzy Nowym Jorkiem a Seattle. Ania posiada wysokie umiejętności komunikowania się z ludźmi. Od dwóch lat jest świetnym menedżerem. Skończyła Business Communication i ta umiejętność jest bardzo przydatna w życiu zawodowym. A nawet w komunikowaniu się ze mną, bo kiedy jestem zły na cały świat, to przy niej jest to niemożliwe, bo rozchmurza mnie umiejętnie. Ciepło i uśmiech to wszystko, czego potrzebuję przy moim naburmuszeniu.
Ania jest wspaniała. Okazuje dużo szacunku wobec ludzi, którzy nas otaczają.
Czy we wspomnianym szacunku do człowieka, do osoby starszej jest duży dysonans? Mam na myśli polskie i amerykańskie społeczeństwo.
- Mam wrażenie, że w Polsce zatracamy wartości, przede wszystkim szacunek do rodzimego języka. Zatracamy potrzebę szacunku dla twórców, dla autorytetów, dla rodziców, dla ludzi starszych, z bogatym doświadczeniem. Tutaj liczy się młodość, tymczasowość, istnienie przez chwilę, a potem zapomnienie.Jeżeli nie jesteśmy w stanie respektować tego, że ktoś jest starszy, że należy mu się szacunek, że należy jeździć bezpiecznie samochodem, że są w ogóle reguły, które należy stosować, bo są inni, czasem słabsi, czasem bardziej rezolutni, czasem mądrzejsi, to znaczy, że nikogo nie szanujemy – włącznie ze sobą, albo przede wszystkim właśnie siebie.
W Ameryce jest jeden język, ale każdy stan ma swoje prawa.
- Prawo stanowe, owszem, ale federalne jest wszędzie takie samo. W Unii Europejskiej każdy kraj ma swój język. Jest trudniej z komunikacją i zrozumieniem. Właściwie to nie wiem, czy powinienem wypowiadać się na ten temat. Wydaje mi się, że Unia chce, żeby było tak jak w United States of America. Najbardziej śmieszy mnie fakt, że wymusza się na wszystkich żeby mówili, że są Europejczykami. Po co? To znaczy, że już nie jesteśmy Polakami?
Oczywiście, bo każdy ma swoje prawa.
- A prawo europejskie, które wymyśla paru urzędasów nie w twoim, a innym kraju?
To znaczy, że wiedzą lepiej? Najbardziej śmieszą mnie kary nadawane krajowi przez tych tam z parlamentu Unii. Hmm, nie rozumiem tego. Może dlatego, że nie oglądam telewizji, tylko w hotelach…
No właśnie, jeżeli Pan nie ogląda telewizji… Czy te zmiany, które nastąpiły w ostatnim roku, są odczuwalne dla osoby teoretycznie odciętej od mediów?
- Oczywiście, że tak. Jak mam oglądać The Voice of Poland, kiedy się mówi „de wojs of poland” zamiast polskiego tłumaczenia? Jak mam respektować to, że to jest angielski zbitek fraz? Pytam: czy nie ma polskiej nazwy?
Z tłumaczenia tak, ale nazwa polska jest kompletnie nieużywana.
- Bo nie potrafimy niczego polskiego wymyślić, tylko kupujemy gotowe pomysły i programy od innych. Przecież mamy tylu zdolnych ludzi.
Jakie ma Pan plany zawodowe?
- Wracam do korzeni radiowych, w Chicago miałem rozgłośnię przez pięć lat. Obecnie w Radiu dla Ciebie mam swój program „Rozmowa z samym sobą”, a drugi tytuł jest dla mnie jeszcze ważniejszy: „Piosenki niezauważone”. Chcę przekazać te piosenki, które zostały zrobione przeze mnie, po polsku przez tyle lat, a nie są grane w żadnym radiu.
Miło, że jest taka możliwość.
- Tak, ta stacja mi dała taką możliwość. A zarazem w tej chwili promuję koncert „75/55”.I jak dobrze pójdzie, to chciałbym takie koncerty grać z moją grupą i z orkiestrami filharmonicznymi w każdym mieście, gdzie jest filharmonia.
Oprócz wielu innych poetów wróciłem do wierszy z cyklu Stepy akermańskie Adama Mickiewicza.
Mickiewicza?
- Nazwałem tę grupę w miejscu, gdzie powstały te słowa, w celi Mickiewicza w Wilnie. 10 lat temu miałem tam koncert. Dzięki przyjaciołom z Wilna poznałem obrzędy dziadów o których pisał Mickiewicz. Kiedy znalazłem się w celi, w której Adam Mickiewicz był uwięziony i pisał ten fragment Dziadów, postanowiłem moją grupę muzyczną nazwać tymi słowami: Imię Jego 44.
Ostatnio został pan laureatem Perły Kultury nadanej w Zamku Królewskim – to duże wyróżnienie?
- Tak, oczywiście, to bardzo cieszy, daje wiele satysfakcji, że zostałem zauważony.
Rozmawiała Monika Rebelak