Kosmetyki bez chemii – czy w ogóle istnieją?

Naturalne, ekologiczne, "czyste". To trendy, które zawładnęły urodowym rynkiem w 2021 i wciąż kontynuują swoją dominację. Czy to rzeczywiście lepsze składy przynosza im taką popularność? A może za wszystkim stoi po prostu dobry marketing.

kosmetyki bez chemii
Kosmetyki bez chemii – czy one w ogóle istnieją? Foto Anna Tarazevich/Pexels

Boimy się tego, czego nie rozumiemy. Nic więc dziwnego, że długie, skomplikowane składy pełne angielskich i łacińskich nazw budzą w nas obawę. To właśnie z tego niepokoju zrodzona została zasada „Nie używaj tego, czego nie możesz wymówić”. Dotyczy to przede wszystkim składników chemicznych o nazwach, których nikt poza zawodowymi formulatorami wcześniej na oczy nie widział. Dlatego na rynku pojawiają się zamienniki, które takich komponentów w ogóle nie zawierają. Jednak kosmetyki bez chemii to duże, hasłowe uproszczenie, które w rzeczywistości niewiele znaczy.

Kosmetyki bez chemii

Jak powstają kosmetyki bez chemii? Najczęściej w ogóle nie powstają. Jest to bowiem reklamowa formułka, która nie do końca pokrywa się z rzeczywistością. Wystarczy przypomnieć sobie, że wszystko, łącznie z nami samymi, zrobione jest z chemikaliów. Każdy z nas jest też na nie każdego dnia narażony. W szczególności dotyczy to monotlenku diwodoru, który jest spożywany przez ludzi na całym świecie na masową skalę. Składnik ten, zwany inaczej wodą, można znaleźć także w większości kosmetyków. Także naturalne składniki, takie jak wyciągi z kwiatów czy olejki roślinne, to w swojej strukturze chemikalia. O tym, czy coś jest więc „kosmetykiem bez chemii”, decyduje najczęściej marketing, jak również sami konsumenci.

Niebezpieczne kosmetyki

O tym, czy coś jest bezpieczne, czy nie, nie zawsze świadczy sama istota rzeczy. Często chodzi raczej o to, jak jej używamy, bądź w jakiej ilości. Wracając na chwilę do wody, można się zgodzić, że nie tylko jest ona bezpieczna do picia, ale wręcz niezbędna do życia. Jeśli natomiast wskoczymy do jeziora, nie umiejąc pływać, to woda może nas nawet zabić. Innym dobrym przykładem jest chlorek sodu – sól kuchenna. Trudno chyba znaleźć kuchnię, w której brakowałoby solniczki. Spróbujmy jednak pokusić się o zjedzenie 250g za jednym zamachem, a ukochana przyprawa stanie się trucizną. Warto również wspomnieć o tym, że składniki widoczne na opakowaniu produktu nie zawsze pozostają w niezmiennej formie. Czasami łączą się z innymi lub pod wpływem różnego rodzaju procesów rozpadaja się czy zmieniają strukturę. Wodorotlenek sodu, którego używa się przy produkcji mydła, jest potencjalnie niebezpieczną substancją powodującą poparzenia. Jednak powstała z niego kostka jest zupełnie niegroźna, chyba że się na niej poślizgniemy.

Parabeny

O tym, że parabeny są największym złem tego świata, wiemy już od dawna. Od tak dawna, że badanie, które zapoczątkowało ten powszechny mit, zostało dziesiątki razy obalone. W tym momencie w Unii Europejskiej zabrania się używania 5 konkretnych parabenów, podczas gdy w grupie tej mamy tysiące innych wariantów. Ale czym tak właściwie są parabeny? To konserwanty, które zapobiegają rozwojowi drożdży i pleśni w kosmetykach. Dzięki temu dbają o bezpieczeństwo produktu. Wbrew powszechnemu mniemaniu nie są natomiast rakotwórcze. Dzięki bardzo niskiemu potencjałowi alergicznemu polecane są dla osób o nadwrażliwej skórze. Jak wytwarza się te kontrowersyjne składniki? Pozyskuje się je z substancji występującej w warzywach i owocach. W odróżnieniu od wielu innych konserwantów, również tych uznawanych za „czyste” czy „naturalne”, przeprowadzono na nich tysiące badań. Poza tym są często skuteczniejsze, przez co używa się ich w ostatecznym produkcie dużo mniej.

Czy „naturalne” jest lepsze?

„Chemiczny” składnik, z którego branża najczęściej rezygnuje, to między innymi olej mineralny. Jest on, na spółkę z innymi pochodnymi ropy naftowej, często demonizowany. Należące do tej grupy substancje zastępuje się produktami pochodzenia roślinnego, na przykład masłem shea. Czy jednak rzeczywiście stara dobra wazelina jest toksyczna? Okazuje się, że wcale nie. Tak naprawdę używanie jej ma wiele zalet. Po pierwsze, po przejściu przez proces produkcji ma ona niewiele wspólnego z ropą, którą kojarzymy ze stacji benzynowych – w naszych kosmetykach nie znajdziemy więc paliwa. Po drugie, jest to jeden z najtańszych składników na rynku, co sprawia, że kosmetyki z nią są łatwo dostępne dla każdego. Po trzecie, olej mineralny, parafina, wazelina i inne pochodne ropy naftowej wykazują pozytywny wpływ na cerę. Są one jednymi z najlepszych składników okluzywnych, które chronią przed utratą wody. Ich cząsteczki są natomiast zbyt duże, by zatkać pory i spowodować problemy skórne. Co więcej, substancje te pozyskiwane są z odpadów przemysłu naftowego. Oznacza to, że nie trzeba dodatkowo ich produkować na potrzeby kosmetyczne. To mądre wykorzystanie surowców, które tylko by się marnowały. Wydobycie ropy oczywiście negatywnie wpływa na środowisko, ale dopóki świat go nie zaprzestanie, używanie oleju mineralnego, będącego środkiem ubocznym tego procesu, nie musi być nieekologiczne.

Naturalny marketing

Kupowanie i produkowanie naturalnych kosmetyków nie jest samo w sobie złe. Na sklepowych półkach znaleźć można wiele fantastycznych propozycji, które wpisują się w trend „clean beauty”. Nie oznacza to wcale, że powinniśmy ich unikać. Źródło problemu leży w marketingu. Sposób, w jaki przekonuje się konsumentów do wyboru takich produktów, opiera się nie tylko na pokazaniu, że jakiś krem jest lepszy, ale też na wmówieniu, że reszta jest groźna. I to pomimo unijnych i poskich regulacji, które czuwają nad zachowaniem standardów bezpieczeństwa. Warto więc zastanowić się, czy naszym wyborem naturalnego kosmetyku kieruje fakt, iż rzeczywiście chcemy go spróbować, czy też wzbudzane przez speców od marketingu poczucie strachu.

Anna Miłachowska