Z życia wzięte BIJURO MATRYMONIALNE

z zycia bjura matrymonialnegoPewna samotna kobieta szuka faceta. Ponieważ wszystkie dostępne środki zawiodły, trochę już zdesperowana wybiera profesjonalistów.
W jej mieście działa jakieś bijuro (a tak mi się pisze – trudno tego cosia nazwać inaczej), więc umawia się na spotkanie i pełna nadziei – przychodzi.

Bijuro w centrum miasta, całkiem nieźle. W środku zaskoczenie – pani przy komputerze, uuu, pełny szyk, osobny pokój na spotkanie z psychologiem. Już raz byłam u psychologa; podczas całej wizyty podziwiałam panią, podziwiającą swoje świeżo pomalowane paznokcie. Więcej tam nie poszłam, bo też umiem malować paznokcie i umiem je potem oglądać, szczególnie kiedy klienci mnie nudzą. Ale ponieważ jestem dobrze wychowana, nie robię tego ani ostentacyjnie, ani mimochodem. Po prostu panuję nad sobą, nie tak jak pani psycholog.
Ale o czym my tu???
Ad rem – pani psycholog przeprowadziła krótką rozmowę na temat moich oczekiwań, jak zauważyłam – na wstępie usiłując mi wcisnąć coraz wyższy przedział wieku. Poprosiłam nieśmiało, żeby ewentualny kandydat nie stał jeszcze nad grobem, przynajmniej jakoś się prezentując zewnętrznie. Nie zrozumiała żartu, ale Bóg z nią. Nie zrozumiała także wielu innych rzeczy, więc już na wstępie wiedziałam, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Na pytanie o wykształcenie – a zaczęła od średniego, odpowiedziałam, że mi to rybka (bo tak naprawdę, faktycznie nie jest to ważne), ale chciałabym kogoś, kto ma zainteresowania przynajmniej trochę zbliżone do moich. Na koniec wypełniłam testy, z których podobno miało coś wynikać, ale nijak nie mogłam zrozumieć, co, bo choć zapowiadano, że zorientują się nawet w moich preferencjach seksualnych, nie było ani jednego pytania wprost. Być może chodziło o pytania związane z wyznaniem wiary oraz intensywnością jej przeżywania. Test skończyłam błyskawicznie, a potem poszłam zapłacić (kartą, jak burżujka); wtem okazało się, że ni z tego ni z owego robią mi zdjęcie. Wyszło koszmarnie, albowiem byłam świeżo po chorobie, poza tym pani, która je robiła, nie ma pojęcia, do czego służy cyfrówka. Pani psycholog stwierdziła, że to tylko dla niej i poza tym nikomu nie jest potrzebne (po co jej moje zdjęcie? do tego cała sylwetka? powiesi sobie na ścianie???) i obiecała rozpoczęcie działań. Niebawem.
To „niebawem” nastąpiło za tydzień. Owszem, przedstawiła mi kandydata, ale chyba przedtem nie słuchała, co do niej mówię, bo wyraźnie zaznaczyłam, że jadę na ferie i będę za kilka dni, więc nie musi się spieszyć – a kandydat zadzwonił, kiedy jeszcze byłam w drodze do domu. Poprosiłam o telefon w późniejszym terminie, kiedy się już trochę ogarnę, więc zadzwonił zaraz następnego dnia i chciał się umówić. Fajnie – ja na to jak na lato, tylko jedna mała obiekcja. Nie wiedzieć czemu, zażyczył sobie spotkania NA POCZCIE.
***
Jakoś inaczej widziałam pierwszy raz z facetem. Nie to, że romantycznie, ale na pewno nie w tłumie petentów, w dodatku na drugim końcu miasta, co już było zupełnie nie do przyjęcia, w końcu człowiek zmotoryzowany, więc mógł po mnie przyjechać (z taką propozycją nie wystąpił), a pomijając wszystko, ja także mam pocztę blisko i jeśli musi od pieca, niech ma ten piec, ale niech mnie nie ciągnie kilka kilometrów po to, żebym sobie poplotkowała w kolejce przy załatwianiu JEGO spraw. Odmówiłam spotkania na poczcie i wyznaczyłam inne miejsce. Szkoda, że nie dodałam wabika „opłacę parking” – może by wtedy coś z tego wyszło. Faceci to buraki, oczywiście nie wszyscy, ale ja mam dziwne szczęście do spotykania pastewnych. Jak znajdę jakiegoś ćwikłowego, to się mocno zdziwię, a cukrowy przypłacę pewnie ciężką chorobą nerwową.
No i już byłam w końcu umówiona, już wychodziłam, już prawie się witałam z gąską, wtem telefon, że pan z jakiegoś tam powodu nie może. W to mi graj – mnie się też nie chciało, ale na tym urwał się kontakt i do dziś nie został wznowiony. Napisałam do biura matrymonialnego mail, że jeśli przypadkiem zapomniałam dodać do mojego profilu słowa „kulturalny” – niniejszym to czynię, i krótko opisałam całą sytuację z konkluzją, że może jestem nieco staroświecka, ale nie mam zamiaru spotykać się z mężczyznami w urzędach publicznych, bo to chyba jednak lekka przesada.
Koleżanka jak zwykle zbeształa mnie za zbyt wysokie wymagania. W sumie, to co mi zależy. Pójdę na pocztę, a potem przyjmę zaproszenie, lub sama zaproszę, do jakiejś mordowni, wcześniej nabywając połówkę wraz z musztardówką, rybę wędzoną, kawał kiełbasy wiejskiej oraz ocet. Będzie uczta że hoho, a jakie znakomite porozumienie, kiedy zacznę pić z gwinta!!!
Przeczytałam uważnie umowę, jest tam punkt dotyczący postępowania konkretnych osób, za które bijuro nie odpowiada, więc czuję się coraz bardziej jak towar, ale do licha, wygląda na to, że pośrednik nie tylko nie umie nic kupić, ale też sprzedać. Bijuro w ogóle za nic nie odpowiada – tak naprawdę, tylko za poprawne zainkasowanie pieniędzy. Chyba normalka :)) Tak, to tyle na temat radosnej działalności bijur matrymonialnych, mam jeszcze trzy strzały, ciekawe, kto mnie upoluje.
***
update z maja: po kontakcie z panią psycholog (czyli mailu, w którym opisałam poprzednie wydarzenia) zadzwonił kolejny strzał. Ponieważ znów zastał mnie w drodze, poprosiłam o telefon w późniejszym terminie, i więcej go już nie usłyszałam. Zaczynam się zastanawiać, czy działanie tego bijura nie polega przypadkiem na przemyślnym montażu: pani psycholog składa obrazek faceta, potem mi go „przedstawia”, a potem dzwoni do mnie któryś z jej licznych znajomych, po czym po pierwszym telefonie daje sobie spokój, ale oni są kryci, albowiem kontakt nastąpił i to nie ich wina, że kandydat nie ma ochoty na znajomość ze mną. Brakuje mi tu jednego ważnego elementu: zainteresowania bijura, czy doszło do jakiegoś spotkania – żeby wiedzieli na sto procent czy mają szukać dalej, czy nie. Jeszcze dwa kontakty. Może powinnam przejąć inicjatywę, zanim wyczerpię możliwości???