Biografie kobiet, a zwłaszcza kobiet niczym się niewyróżniających, to niewdzięczny temat: nikt nie dopatruje się w tych życiorysach szczególnej wartości poza rolą czysto użyteczną i pomocniczą. Taka jest Karolina, której ciągle towarzyszy poczucie, że jej mieszczańskie życie dzieje się jakby przypadkiem, nieintencjonalnie. Próba powiedzenia kilku zdań własnym głosem kończy się dla niej nieoczekiwanym i absurdalnym wręcz życiowym zwrotem.
Autorka przenikliwie portretuje pokolenie współczesnych trzydziestolatków z jego pakietem bazowym: deweloperskim kredytem, stresującą pracą i średnio satysfakcjonującym życiem rodzinnym. Normalsi, karierowicze, młode i mniej młode mamuśki – dystansujące etykiety, to nie o nas, to na pewno nie o mnie. Ale i my prędzej czy później zakochujemy się, zdradzamy, robimy zakupy w hipermarkecie, zawozimy dzieci do szkoły i odwiedzamy teściów.
Fiedorczuk z właściwą sobie mocą stawia nas pod ścianą i zadaje uwierające pytania. O nadawanie sensu, o przyczyny, dla których utraciliśmy miłość, o zasadność spełniania marzeń. Czy te marzenia należą do nas? I kto nas nauczył, że te marzenia – o szczęściu, spokoju, bezpieczeństwie – mogą przynieść rzeczywiste spełnienie, a nie są tylko bezładną ucieczką do przodu przed nieuchronnie nadciągającym końcem?
Bohaterowie powieści za wszelką cenę unikają cierpienia, czy to poprzez bezrefleksyjne wchłanianie ekstremalnych doznań, życie w wiecznym uniku czy religijną ekstazę. Szukają ulgi w nieustannej konieczności zmagania się z jałowością i bezwładem. Ulga – doznanie potrzebne i ulotne. „Trzeba opisać siebie, zanim zrobią to inni” – taką radę słyszy w końcu główna bohaterka. Im bardziej próbuje swoje emocje nazwać, tym bardziej je traci.